wtorek, 18 października 2011

źle myślę

...ostatnimi czasy o blogu. delete, mówi jakiś cichy głosik, coraz głośniej i coraz częściej powtarza. może posłucham. trzeba by jakoś wytłumaczyć może, ale za dużo tłumaczenia. za trudne. delete. zagadał do mnie przed chwilą pan Reiner Maria sprzed 109 (tak, stu dziewięciu) lat. Cholera. Starzeje się ten świat.   

ERNSTE STUNDE

Wer jetzt weint irgendwo in der Welt,
ohne Grund weint in der Welt,
weint über mich.

Wer jetzt lacht irgendwo in der Nacht,

ohne Grund lacht in der Nacht,
lacht mich aus.

Wer jetzt geht irgendwo in der Welt,

ohne Grund geht in der Welt,
geht zu mir.

Wer jetzt stirbt irgendwo in der Welt,

ohne Grund stirbt in der Welt,
sieht mich an.  


(i tak go tutaj egoistycznie zostawię, a co)

poniedziałek, 15 sierpnia 2011

edukacja zarządzania strategicznego

"...bo Pani jest tu dla mnie partnerem w dialogu! to powinien robić mój profesor, ale on na to nie ma czasu..." - usłyszałam wczoraj od autorki Pewnego-Tekstu-Który-Przyszło-Mi-Redagować. Mhm. Po pierwsze, to pani ma tylko maturę, więc w zasadzie miło jej słyszeć, że posiada kompetencje profesorskie. Po drugie panią niezmiennie wkurwia to, że nie potrafi nie pchać się w nieswoje buty. Po trzecie wkurwia ją również edukacja uniwersytecka w Polsce. A także dyskurs osób zajmujących się polityką. Ten dyskurs przy okazji przeraża. Po piąte pani po raz kolejny konstatuje, iż nie bardzo nadaje się do uświadamiania ludziom, że niewłaściwie odczytali swoje zawodowe powołanie. Po szóste i (nie) ostatnie do pracy z tekstem też się chyba nie nadaje, nie intelektualnie, a operacyjnie, co - bagatelka - 10 lat temu słusznie zauważył prof KrisKru. Trzeba było słuchać starszych. A tak jeszcze tylko 40 stron. Last but not least, pani nie po raz pierwszy przychodzi do glowy myśl, że zdecydowanie myli blog z rubryką status na fb.

.wybranym.jednostkom.nie.udało.się.wdrożyć.do.praktyki.działania.w.zakresie.edukacji.zarządzania.strategicznego.

(to doprawdy smutne)

czwartek, 11 sierpnia 2011

tadam!!!!!!!!!!!!!!!!

"Co to są cztery kawałki niebieskiej pizzy na czerwonym talerzu?" - zapytała w marcu tego roku Osoba Prowadząca Pewne Zajęcia. Tak się zastanawiam, czy Zosia od ułanów znałaby odpowiedź?



Tak, tak, przyjmuję gratulacje i inne tam takie :-))

niedziela, 26 czerwca 2011

tęczowy PS

Do debiutanckiego uczestnictwa w zeszłorocznej paradzie pchnęły mnie nie tyle (bądź może - nie tylko) powody osobiste, co imperatyw kategoryczny, który wyniosłam z wystawy obejrzanej w BUWie. Mapa, którą tam zobaczyłam, wzbudziła we mnie grozę i głęboki sprzeciw. Nie miałam wcześniej świadomości, że jest aż tak źle. Wiem, że długo się ładuje, na rozmiar świata wiele nie poradzę :P

No więc ja osobiście uważam, że ta mapa jest wystarczającym argumentem za tym, że niezależnie od orientacji i światopoglądu na paradę po prostu chodzić należy. Z przyczyn czysto ludzkich, a może też - obywatelskich, coś jak jak na wybory, tylko jedną nóżkę bardziej? 




* * *
A poza tym gawędziłyśmy sobie z mkw o kwestiach terminologicznych. Dlaczego "homoFOBIA" jeśli "ANTYsemityzm"? Nie każde anty- podszyte jest strachem, a jeśli uznać, że podświadomie każde, to dlaczego nikt nie mówi o żydofobii? Przecież logika dokładnie ta sama. Rodzi to we mnie hipotezę, że jednoznacznie interpretując przyczyny niechęci ruch LGBT funduje społeczeństwu nieproszoną psychoterapię. Jak załatać dziurę w języku, żeby można było zwyczajnie i po prostu nie lubić osób innej orientacji tudzież reprezentować postawę wobec nich wrogą? Tak sprytnie, jednym słowem?

* *
PS2 Czym by był post bez PS do PS do PS? 

niedziela, 12 czerwca 2011

jedynie szczegół

Coś by tu trzeba napisać, żeby Megged przestał straszyć... - myślę sobie nie od dziś. No to będą refleksje z dnia wczorajszego. Po redakcji (VI 2010), a nawet dwóch (I 2011).

Kolorowo, głośno, z uśmiechem od morza do Tatr. Pogoda - w przeciwieństwie do zeszłorocznej - nad wyraz łaskawa. Dwie sprawy mi tylko jakoś zgrzytają: ten kordon policji i ten obiektyw wycelowany prosto w twarz... Nic to. To miłe, że policja nie ma co robić, bo w zeszłym roku miała. I w sumie wyglądają przyjaźnie, jakby się dobrze bawili. To też miłe.

Rzadko mi się obecnie zdarza uczestniczyć w masowych imprezach, myślę sobie. Ale kiedyś się zdarzało. Szukam w pamięci okoliczności, w których poruszałam się po ulicach w większym gronie. Rajdy harcerskie. Czwórkami, szóstkami, przewodnik kolumny i jej ?zawodnik?. Tyle. We mgle nigdy nie szliśmy, więc nawet tych lamp zielonych i czerwonych nie było (btw, ciekawe, czy byliśmy na to przygotowani?). Mgliste wspomnienia. Mniej mgliste: pielgrzymki do Częstochowy. To już większa kolumna, porządnie dezogranizuje ruch na szosie (bo na szosie, która nie jest zamknięta dla ruchu, zajęcie jednego pasa bywa bardziej dezorganizujące niż na wczorajszej pustej Marszałkowskiej). Zajmuje jeden pas, pielgrzymów od nadjeżdżających samochodów oddziela cienka linka: kabel od nagłośnienia. Pomiędzy kolejnymi "tubowymi" osoby idące przy kablu podtrzymują go tu i ówdzie. Po drugiej stronie kabla porządkowi: na biało-żółtą, w której w porywach szło do 300 osób, wystarczało ich - pięciu? Kasia zawsze na przedzie, ktoś z tyłu - w rękach chorągiewki do zatrzymywania i puszczania samochodów. Czyli 60:1. I chwatit.

W upalnej, rozbawionej stolicy nie ma żadnych czwórek ani kabelków. Za to nie raz, nie dwa i nie dziesięć udaje mi się dostać w mordę, na szczęście tylko - obiektywem. W ramach wszechobecnego uśmiechu uśmiecham się i ja, cierpliwie czekając na pstryk migawki. Dumna właścicielka lustrzanki podąża dalej; gdy mnie mija, z tym samym uśmiechem zagaduję ją zaczepnie: "A kto zapyta o zgodę?" Dziewczę macha mi przed ręką identyfikatorem i dumnie oświadcza: "moje miasto Warszawa!". Powstrzymuję się od parsknięcia i pokornie czekam, aż mnie moje miasto zapyta, ale ono jak na złość - milczy. 

Tak, wiem.
upierdliwa jestem.
upierdliwa jestem.
upierdliwa jestem.
upierdliwa jestem.

upierdliwa jestem.
upierdliwa jestem.
upierdliwa jestem.



Jestem. Zdarza się.
Na pewno nie ja jedna. 
Wróćmy do tych porządkowych.

Źródło wiedzy wszelakiej mówi, że w zeszłorocznej upalnej europride uczestniczyło 7-8 tysięcy osób. Dodaję jeszcze 1000, z arytmetycznego lenistwa i żeby nie było, że naciągam. Oraz odejmuję tysiąc, z tych samych powodów. Próbując zastosować pielgrzymkowy przelicznik wychodzi mi, że potrzeba 100-150 osób obstawy. Sięgam pamięcią do 40-stopniowego upału. Daję wam słowo, że mundurów widziałam co najmniej trzy razy tyle. A chorągiewki... te chorągiewki to jakieś takie dosyć konkretne były.

Miasto milczy, pytam więc ja: KIEDY? 


Kiedy w moim mieście Warszawie porządkowym parady równości nie już potrzebne kamizelki kuloodporne?

?
?
?
?
?
?

O tych 
krzyżach-i-orzełkach, 
co kłują  na Bankowy
już zupełni
nie  
wspo-
 mi- 
na-
 jąc
? 
























(sprzątałąm tu w styczniu 2013, 
oryginalnie gderania było więcej)

niedziela, 8 maja 2011

kłapouszku, ja go pękłem

Poszukiwane jest słowo polskie, czterozgłoskowe, zakończone na -iłość, rozpoczynające się ze względu na aliterację na literę p, ogólnym swym brzmieniem przypominające ze względu na kalambur wyraz 'słupek', miłe w dźwięku i oznaczające 'nogę'. Uczciwy znalazca zechce je dostawić za stosownym wynagrodzeniem pod wskazanym poniżej adresem.

(Artur Sandauer, Troski tłumacza)

***

Próbuję nieudolnie tłumaczyć mojej nie mającej pojęcia o hebrajszczyźnie mamie co znaczy zdanie, które nie daje mi spać po nocach: ASZER LO HEKIM LO ZECHER, a konkretnie - na czym polega problem z czasownikiem hekim. W pewnym momencie mama przerywa wpół słowa: "wstanął!!!" Prostota tego rozwiązania mnie powaliła. Krzysiu! Dlaczego nie mogę tego tak przetłumaczyć? W n-tej rozmowie z mkw na ten temat wpadam na inny, równie bliski prawdy pomysł: pot. "zabezpieczył". Krzysiu! Dlaczego tak też nie mogę tego przetłumaczyć?? Bo ogólnie rzecz biorąc chodzi mniej więcej o to: "zabezpieczył metodą wstanięcia". W każdym razie jest to najbliższy oryginałowi odpowiednik jaki przez ostatnie dwa tygodnie udało mi się wymyślić. Krzysiu.......... jesteś tam?


A konkretnie:

Przy stole siedział dziadek i wodził po nim chudymi palcami, a pod ścianą spało w wózku dziecko – świat przychodził i świat odchodził, i jakby przepaść rozwierała się między nimi. Dynastia została przerwana. Stary ojciec rodziny nie uznał swojego prawnuka...

...który nie ustanowił mu pomnika
...który nie zachował jego pamięci
...który nie zabezpieczył ;-) mu pamięci
...który nie wskrzesił mu pamięci
...który nie przywrócił mu pamięci
...który nie zbudował mu pamięci
...który nie uchował mu pamięci
...który nie ocalił mu pamięci
...który nie ocalił śladu pamięci

...który nie przywrócił pamięci pokoleń
...który nie ustanowił pamięci pokoleń
...który nie ocalił pamięci pokoleń
...który nie zbudował pamięci pokoleń
...który nie zachował pamięci pokoleń
...który nie poniósł pamięci pokoleń
...który nie podniósł pamięci pokoleń
...który nie podjął pamięci pokoleń
...który nie uniósł pamięci pokoleń
...który nie wzniósł pamięci pokoleń
...który nie zadbał o pamięć pokoleń
...
...który nie zachował śladu pokoleń
...który nie ocalił śladu pokoleń
...
...który nie podjął dziedzictwa pokoleń
...
...który przerwał pamięć pokoleń
...który przerwał łańcuch pokoleń
...
...na którym zerwała się pamięć pokoleń
...
...
...
?
?
?
?
?


Preferencje mkw są mi znane, ale może ktoś inny spośród PT Czytelników weźmie udział w plebiscycie?

***

W tych nocnych koszmarach znad kart Odysei na pocieszenie macha do mnie ręką pewien stary filolog:

W toku swej pracy nieraz myślałem, jak niewiele więcej trudu wymagałoby przystrojenie jej w heksametry, a niekiedy byłoby to łatwiejsze, gdyż rozgrzeszałoby brak precyzji, której poszukiwałem często z niemałym wysiłkiem. Przeżywałem udręki i niepokoje o poszczególne zwroty i słowa, o wyrazy zamglone dawnością, o czasy i tryby, osłonięte delikatnym jak gaza odcieniem, o nazwy i wygląd przymiotników, o imiona ptaków i roślin, o rzeczowniki, przymiotniki, przysłówki, o składnię zdań – po całych dniach i nocach one nie prześladowały i jeszcze nie odstępują. Ktoś próbując mnie uwolnić od zmory powiedział: „Po cóż się tak troszczyć? Przecież świat na tym nie stoi!” Wiem. Ten duży świat na tym nie stoi, ale ten mały świat, który buduję ze słów, na tym właśnie stoi, i każde sypkie słowo grozi upadkiem jakiejś jego części.

Zaś ta sama mama, co chciała wstanąć pamięć, próbując mnie uwolnić od zmory powiedziała dziś rano zdesperowana: "ty to tłumaczysz dla ludzi czy dla naukowców? bo ludzie to co najwyżej stwierdzą, że niezgrabnie ci się powiedziało" "Mamo. Zrozum, że to kicha niezgrabnie przetłumaczyć najważniejsze zdanie w całym tekście" - zaprotestowałam z rozpaczą. "Patrz punkt pierwszy" - odpowiedziała mama. "A poza tym to już chyba wystarczająco dużo czasu poświęciłyśmy w ostatnich dniach temu opowiadaniu. Ja w każdym razie zamykam temat".

Westchnęłam jej na to bezradnie, po cichu, bardzo po cichu, żeby przypadkiem nie usłyszała: na żółwiach, mamusiu, na żółwiach... a ty nic o tym nie wiesz!


PS Wczoraj na połoninie -3, widoczność < 50m, warunków narciarskich: brak, warunki turystyczne: trudne.

PS2 czym jest to, co widzę wokół obrazków, jeśli html mówi: img border="0"?

PS3 Kto wklepie w wyszukiwarkę obrazów "kłapouchy balonik" ten zrozumie mój smutek.

PS4 "Wie Pani, czym różni się Żyd od Anglika?" - zapytała mnie kiedyś moja terapeutka na progu drzwi wYjściowych. "yyyy?" "A jak się żegna Anglik?" "No... po angielsku?" "Otóż właśnie. Czyli nie żegna się i wychodzi, tak?" "Si". "No więc Żyd robi to po żydowsku. Czyli żegna się trzy razy i nie wychodzi!"

poniedziałek, 2 maja 2011

hic transit

"Jadę odczarowywać Bukowe Berdo i trochę się boję. Takie większe trochę" - zeznałam w środę mojej terapeutce. Jak to z tym czarowaniem będzie nie wiem, bo aktualna pogoda na połoninie odebrała mi co nieco kurażu; co prawda 50m zawsze lepiej niż metr, ale zapowiadany śnieg wydaje się być bardziej niż prawdopodobny. Na cięcie na żywca chyba wciąż nie jestem gotowa. Wkleję więc w ramach ersatzu kartkę z pamiętnika, a nuż Wielebny się ulituje i jednak da mi szansę? [A może w zasadzie już ją niechcący dał, rzucając we mnie Meggedem, którego tłumaczyłam w Tybindzie?]

***
Pamiętnik Izy z czasu niemocy

AD 2003
spisany pięć lat później
z tytułem pożyczonym od Ann
i Bieszczadami w tle
[fragmenty]

***

WIOSNA
Najpierw myślałam, że jestem niewydolna. Nie mam siły, nie daję rady, nie znajduję motywacji ani radości życia. Codziennie boli mnie kręgosłup. Często boli też klatka piersiowa, duszno mi, kręci mi się w głowie. Meteopatia, zawsze byłam meteopatką, powtarzam sobie, to dlatego zła pogoda ścina mnie z nóg. I kryzys trzeciego roku, to dlatego studia już nie cieszą, to dlatego nie mam siły uczyć się łaciny i przygotowywać lektur, choć parasangi i Marek Tuliusz leżą na biurku i straszą. Jestem ciągle zmęczona. A zła pogoda zdarza się nader często. Nie, nie mam anemii, sprawdziłam, mama i siostra nie dawały już żyć. Ale wyniki morfologii jak złoto. Może wreszcie okaże się, że mam raka, czepiam się tej myśli jak wybawienia. No bo jeśli nie, to co. Dlaczego inni mogą, a ja nie? I dlaczego trwa to już tyle miesięcy, i nie przechodzi?

LIPIEC
Nie cieszy mnie Paryż, mój Paryż, piękny Paryż. Wstanie rano na zajęcia graniczy z cudem, a konieczność zostania w bibliotece po południu przewraca, muzeum Picassa w pięknym Marais nie wzrusza. Chcę spać. Dajcie mi spać. Nie mam siły, nie chciejcie ode mnie niczego. Piękne, przytulne mieszkanko na Montmartre, śpiwór na karimacie, pozwólcie mi w nim zostać, nie wychodzić, nie wstawać. Po kursie dwudniowe seminarium, dobre seminarium, potrzebne mi seminarium, seminarium, o którym marzyłam i na które nie mam siły się dowlec. Mając do wyboru dobre seminarium, do udziału w którym nikt mnie nie zmusza i na które jeszcze rok wcześniej pobiegłabym jak na skrzydłach, a dwa dni spania przed kolejnym miesiącem nauki – bez dwóch zdań wybieram to drugie. Obiektywnie rzecz biorąc może i zdrowe. Subiektywnie, mishowo – fatal error, file not found. Żona chodzi na zajęcia, ja zostaję w domu. Nie mam siły. Po prostu nie mam siły wstać. Nie rozumiem tego, ale od nierozumienia siły nie przybywa. Boję się, tracę grunt pod nogami, nie wiem, co się dzieje. Ale nie mam siły i już. 

SIERPIEŃ
Tybinga. Też nie cieszy. Codziennie budzę się nad ranem, o trzeciej, czwartej i nie mogę dalej spać. Słucham miarowego szumu ciężarówek przejeżdżających niedaleką obwodnicą. O siódmej trzydzieści włącza się radio. Lokalne wiadomości podają długość korków na okolicznych autostradach. „Zwanzig kilometer Stau” i wiadomości o objazdach brzmią jak najlepsza kołysanka, codziennie to samo, tylko liczba kilometrów zmienna, a mimo tego zarówno zaśnięcie, jak i wstanie z łóżka zdaje się przerastać moje możliwości. „Odskrobanie się od łóżka”, jak to nazywa Marta. Tak, właśnie. Odskrobanie się. 

Na całe szczęście jest Anton, który co rano puka do moich drzwi, czekając z drugiej strony, aż wstanę i otworzę. „Ty wstała? - pyta retorycznie. Wstawaj, nie uspiejem!”. Troszczy się o mnie jak młodszy brat, dobrze, że jest. Pozwalam mu się o siebie troszczyć. Ma 17 lat i właśnie po raz pierwszy w życiu się zakochał. Opowiada mi o tym, o studiach, o pracy, o życiu w Moskwie. Pożycza komputer, żebym mogła resztką sił stukać mishową pracę roczną, która jak zwykle nie chciała napisać się w czerwcu. Codziennie budzi, szykuje śniadanie. Nie wiem, czy bez tego dotarłabym rano na uniwersytet. Nie sądzę.

WRZESIEŃ
Bieszczady, moje Bieszczady. Agata proponuje, żebym została u niej jeszcze tydzień, że w następny weekend pojedzie ze mną. Nie chcę zostawać. Nie chcę z nią. Chcę być sama. Chcę, muszę uciec. Może tam będzie lepiej, może tam znajdę spokój. Nie potrafię nawet podjąć decyzji, którym autobusem pojadę. Pójście i sprawdzenie rozkładu na przystanku jest za trudne. 

Dzień pierwszy
Wychodzę w ciemno o piątej rano. Coś podjeżdża, wsiadam. Chyba nie ten kierunek. Chyba powinnam się przesiąść. Nie mam siły. Dajcie mi spokój. Byle do przodu. Jakimś cudem w końcu wysiadam w Smereku. Jest południe. 

Kupuję w sklepie coś do jedzenia, przebieram się. Grzeje słońce, liście kolorowe, przede mną tylko podejście pod Smerek i Wetlińska, lightowa trasa na pierwszy dzień, planuję ostrożnie, ale mój kręgosłup dawno już nie nosił plecaka, a boli coraz częściej i coraz mocniej. Spoglądam nieśmiało prosto w słońce. No, góry, dodajcie mi sił. Za trzy godziny powinnam być w schronisku, zastanawiam się nawet, co będę tam robić od czwartej po południu do nocy. Ale nie jestem. Po trzech godzinach nie jestem nawet na szczycie Smereka. Wciąż czołgam się pod górę, co chwila staję, łapię oddech. Pochylam się, próbując dać odpocząć bolącym plecom. Sms od Moniki: „porzuć troski, a kręgosłupowi na pewno będzie lepiej”. Dwa, trzy kroki. Odpoczynek. Jak staruszka. Takie długie to podejście, zupełnie inaczej je zapamiętałam sprzed lat, gdy w liceum zbiegaliśmy tamtędy z Wetlińskiej w podskokach. 

Wreszcie połonina. To już tuż tuż, ona przecież krótka jest. Jeszcze tylko godzinka. Idę dalej, byle do przodu, siłą rozpędu. Machinalnie odpowiadam ‘dzień dobry’ mijającym mnie ludziom. Wyprzedza mnie grupa fotografów ze sprzętem. Widzę kolorową buczynę, wszystkie kolory jesieni, po raz pierwszy wreszcie trafiłam na taką feerię barw, widzę i wzruszam ramionami. Piękna, ale… dajcie wy mi wszyscy święty spokój. Dojść. Żeby tylko dojść. Krok za krokiem, jeszcze jeden, za mamusię, za tatusia, za wetlińską, za caryńską, za rawkę małą, za rawkę dużą, za bukowe. Do schroniska docieram przed ósmą, równo ze słońcem. Widzę, jak stado fotografów rozstawia pracowicie wtaszczony sprzęt, by uchwycić ostatnie promienie w wieczornej mgle. Bez tchu padam na ławkę i patrzę, jak pstrykają, ramię w ramię, pstryk w pstryk. Śmiesznie to wygląda. Gdzie potem opublikują te same zdjęcia? - myślę na boku. A nie na boku mam w głowie tylko jedno: TO JUŻ. Zniknął dylemat, co zrobić z czasem. Paść, po prostu paść na nos. Spać. Ale sen nie przychodzi…………………… 

Wie viel Kilometer Stau?

Dzień drugi
Schodzę z wetlińskiej na przełęcz pod Rawkami. Długo schodzę, znów przystaję co dwa kroki i znów wszyscy mnie wyprzedzają. Siadam przed schroniskiem, modlę się nad zupą jagodową i myślę o tym, że nigdzie indziej już nie dojdę. Na żadną Rawkę, ani Małą, ani Dużą. Trudno. Na więcej nie mam siły. Stopem do Ustrzyk, goprówka dobra meta. Jutro, jutro pójdę w te góry. Już jutro na pewno, tak naprawdę, na poważnie. Może jak zostawię plecak, to dojdę, a one jutro mnie uratują.

Dzień trzeci
O piątej rano jeden z goprowców zgodnie z umową podrzuca mnie do Pszczelin. Bukowe berdo. Nie pyta, czemu sama, to miłe. Nie dziwi się, że chcę iść we mgle. Ludzie gór chyba rozumieją. Że czasem trzeba. Za to zawodowo: kanapki? Herbata? Czekolada? Mapa? Telefon? Czapka, rękawiczki? Zapałki? Latarka? Tu mnie ma. No nie mam, zapomniałam z domu. Ochrzan. To niepoważne. 

„Wie pan… wielkiej straty nie będzie…” – ciśnie mi się na usta zanim pomyślę, żeby zamknąć dziób. Badawcze spojrzenie. „Dziewczyno, różnych desperados to tu trochę było, my takich nie potrzebujemy… strasznie dużo z nimi potem roboty, a my bez tego mamy jej wystarczająco” – mówi szorstko, gniewnie, bez cienia empatii. „Więc ty się zastanów po co chcesz iść, bo może cię zawieźć z powrotem?”. Twardo, konkretnie. Może i tak, może to właśnie tak trzeba. O tym dżentelmeni nie mówią. Więc nie, nie, jest ok., tak mi się tylko wyrwało, mam wszystko poza latarką, zejdę przed nocą, będę rozsądna, dajcie mi spokój. Dajcie mi spokój. Idę wszak po ratunek, kolejny raz, może teraz, w tej mgle i w tym deszczu, może teraz się uda. 

Idę. Do góry. Powoli. Wciąż powoli. W deszczu i mgle, w błocie, pod wiatr. Widoczność na połoninie na metr. Przez osiem godzin nie spotykam nikogo. Wieje, pada. Gubię szlak parę razy, rozumem się próbuję się przestraszyć, ale serce... Jak wyżej. Walczę z tą mgłą najlepiej jak umiem, do przodu, krok za krokiem, do przodu. Czasem do tyłu. Za mamusię, za tatusia, za wetlińską, za caryńską, za rawkę małą, za rawkę dużą, za bukowe, za mgłę, za błoto, za niedźwiedzia. Wytarzam się w tym błocie, wysmaga mnie wiatr i deszcz, zamarznę na zapas, za wszystkie czasy, a potem zejdę w krainę słońca i odzyskam pion. Hm? Panie B? 

Zeszłam. Przed nocą, jak obiecałam, po jedenastu godzinach, przemoczona na wylot. Tylko słońca jakoś nie było. Zaświeciło dnia następnego, wysuszyło buty. Pewnie ładnie tam na Bukowym. Szkoda, że przegapiłam. No i z pionem się jakoś też rozminęłam. Definitywnie, jak widać. Hic transit gloria mundi? 

czwartek, 28 kwietnia 2011

czwartek w oktawie

Gdy dwa lata temu złożyłam mojemu wujkowi (nieMarkowi) spóźnione o parę dni życzenia imieninowe, dostałam informację zwrotną: "Dziękuję, Iza! Nie takie bardzo spóźnione, mieścisz się wszak w oktawie!" Bardzo mi się spodobała ta perspektywa. Powieszę więc dziś post, który napisałam na okoliczność drugich świąt, ale się o siedem dni przeterminował. Wszak jeszcze jeden mi został.................

*

16 wiosna mojego życia. Od jakichś trzech kwartałów na nowo zadaję się z Panem Bogiem, lawirując między zborem na Waliców a salką katechetyczną w XV LO. Przyszłam do tej salki w połowie roku, ktoś mi powiedział: "przecież i tak masz okienko, to chodź, zobacz jak jest". Usiadłam w rogu na ławce, bo nie było krzesła. Po kilku tygodniach nawet raz coś powiedziałam, a raczej - w odpowiedzi na pytanie przeczytałam kawałek Pisma. Bo mój pomalowany kredkami Nowy Testament nosiłam wówczas w kieszeni. Ksiądz-łobuz co tydzień sprawdzał listę, na której nie było mojego nazwiska, ale nigdy nie zapytał, skąd przychodzę. Gdy się odezwałam ucieszył się i uśmiechnął promiennie. Oprócz lekcji wpadałam też na poniedziałkową modlitwę na przerwie i wtedy też się uśmiechał.   

W Wielki Czwartek po raz pierwszy od wielu lat przyszłam na liturgię. Usiadłam po turecku na schodach ołtarza. A kiedy już wszystkie nogi zostały umyte, wtuliłam się w jakąś ścianę, żeby nie tarasować drogi tym, którzy przyszli się pożywić. Gdy zaś wszyscy czyściciele nóg pozmywali po kolacji, posiedziałam jeszcze chwilę sama. Potem z bardzo drżącym sercem wstałam i nacisnęłam klamkę drzwi zakrystii.

Było to dość surrealistyczne doświadczenie. Tak jakbym nagle z cichego mroku opustoszałej świątyni - bo ja wiem? Wsiadła do tramwaju w Barcelonie? Pasażerowie śmiali się, gadali jedni przez drugich, śpiewali sto lat. Kwiatów też było co niemiara, po cholerę im te kwiaty? Do księdza, który nigdy nie zapytał, jak mi na imię, kolejka była najdłuższa. Przebiłam się jakoś, a on na mój widok zakrzyknął radośnie: "Żmichowszczanka!" No bo jak miał zakrzyknąć, jeśli nigdy mu się nie przedstawiłam? Z gulą w gardle zapytałam cichutko: "Czy ja mogłabym księdza poprosić o spowiedź?" Rumor był tam straszny, "O co poprosić? Głuchy jestem!!!!!" - odkrzyknął roześmiany grubas, nadstawiając ucho. A jak już ustaliliśmy, co próbuję z siebie wydusić, spojrzał na mnie p o w a ż n i e (sic!) i powiedział: OCZYWIŚCIE. "Tylko poczekaj chwilę, uwinę się z tymi kwiatami, a potem pójdziemy gdzieś, gdzie jest spokojniej".

To był piękny wieczór. Nie wiedziałam, że w trybie last minute wyciągnęłam solenizanta z imieninowej imprezy, a jemu nie przyszło do głowy mnie o tym poinformować, choć przecież na dokładanie duszpasterzowi roboty po godzinach wybrałam sobie - niczego nieświadoma - chyba najlepszy z możliwych momentów. Między innymi dlatego tak źle mi z tym, co dzisiaj widzę w Kościele. Dużo dobra doznałam w tych progach i wielu sprawiedliwych spotkałam. Ale dziś - dziś nie umiem nie widzieć tej bolesnej reszty.

"Nie, to aktualnie nie dla mnie. Mam mocną alergię na kolektywy jako takie, a na katolicki kolektyw w Polsce alergię do kwadratu. A może... a może na polski kolektyw w katolicyzmie? Najpewniej zaś na obydwa" - powiedziałam Dance, która namawiała mnie na uczestnictwo w wieczornej Drodze Krzyżowej. I zacytowałam te słowa w mailu do mkw na okoliczność rozmowy o patriotyzmie. Bo to właśnie tak jest. Na moim obecnym etapie rozwoju potwornie nie lubię doktryn i instytucji: boję się ich. Nie wiem, czy rąbane tam drwa na pewno warte są wiórów, które przy tym lecą. I czego jest więcej. Nie umiem nie widzieć tych wiórów i nie podoba mi się już logika, w której jedno równoważyć miałoby drugie. Moja mama nie od dziś mawia, że Kościół niczym się nie różni od Partii: też w niej są dobrzy i złodzieje, wszyscy w imię tej samej pięknej i słusznej idei przez duże I. Przez długie lata bardzo nie lubiłam tego porównania i bolało mnie ono. A dziś - dziś nie wiem. Czy przypadkiem mamy nie mają racji.

Nigdy za to nie miałam i nie mam nic przeciwko Panu Bogu; ten wszak i tak przychodzi w - Człowieku. Takim człowieku, co potem - w co nieco wytartej sutannie - na środku ulicy - szczodrze proponując podwózkę spod szpitala na Litewskiej na Plac Zbawiciela limuzyną marki Punto [uprzednio pokonawszy tę samą trasę w przeciwnym kierunku, zmotoryzowani docenią finezję przedsięwzięcia] - do dźwięków nie najlepiej nastrojonej gitary - tydzień w tydzień - zachrypniętym głosem - śpiewał mi:



...i nie, nie była to pedofilia ;-) Miałam wystarczająco dużo lat, by rozeznać tę kwestię. Była to chodząca dobroć w prostym człowieku, który pierwszy nauczył mnie, czym naprawdę jest w Kościele - służba.

To jeden z dwojga naszych nauczycieli, którzy zaczynali znajomość z nową klasą od napisania na tablicy swojego numeru telefonu i przykazania, by korzystać w razie potrzeby. Nie oznacza to bynajmniej, że łatwo było stłuc szybkę: żyliśmy w erze przederowej, a xiążę nie miał w zwyczaju odbierać, jeżeli akurat przypadkiem:

a) nie było go w domu, bo był w szkole
b) nie było go w domu, bo był w szpitalu
c) nie było go w domu, bo był na spotkaniu ze studentami
d) nie było go w domu, bo był na wyjeździe ze studentami
e) nie było go w domu, bo odwiedzał chorych
f) nie było go w domu, bo odprawiał mszę
g) nie było go w domu, bo spowiadał
h) nie było go w domu, bo miał dyżur w kancelarii
i) nie było go w domu, bo był na spotkaniu popielgrzymkowym
j) nie było go w domu, bo był na spotkaniu przedpielgrzymkowym
k) nie było go w domu, bo był na pielgrzymce
l) nie było go w domu, bo był na czyichś imieninach
m) nie było go w domu, bo między Placem Zbawiciela, placem Unii a rogiem Marszałkowskiej i Litewskiej poszukiwał miejsca do parkowania bliższego celowi podróży niż jej początkowi
...
...
...
ż) był w domu, ale ktoś u niego był.

Czasem jednak na krótko przed północą udawało się dodzwonić i wtedy można było na tym telefonie powisieć przez godzinę, żeby dodzwonić nie mogli się inni; sygnał zajętości pozostawiał im okruszek nadziei. Można też było zawsze zadzwonić znienacka domofonem celem sprawdzenia, czy przypadkiem nie trafiło się w moment, w którym NIE zachodziła jedna z wyżej wymienionych okoliczności. Przy wygranej w totolotka zafasować zaś herbatę i czas tylko dla siebie. Tyle czasu, ile było trzeba, pod warunkiem, że (patrz wyżej). Można się też było na tę herbatę z rozmową w pakiecie umówić i wtedy nie było warunków. Nie wiem jakim cudem - ale niejedną herbatę w tych gościnnych progach wypiłam.

Pozostawały wreszcie poniedziałkowe i czwartkowe przerwy, które ten dziwny belfer spędzał zawsze z uczniami. W pokoju nauczycielskim pokazywał się dwa razy do roku, co nie budziło entuzjazmu pani dyrektor. Poinformowana w czerwcu ?1996, że egzotyczny katecheta porzuca swoje włości, powiedziała uprzejmie: "No tak, jeśli to będzie z korzyścią dla pana..." "Oczywiście!" - odparł roześmiany figlarz, unosząc obie ręce do góry. "Z korzyścią dla Pana!"

Ja zaś (w okolicznościach innych niż środek Marszałkowskiej, do której Głos Wybrzeża był immanentnie przypisany) z oczywistych względów miałam monopol na drugą jeszcze serenadę:



Pogadawszy przed chwilą z wujkiem G ustaliłam, że bohaterimieninowej notki bynajmniej nie schudł, za to a) co nieco wyłysiał i b) postarzał się odrobinę oraz c) przeprowadził. A z życzeniami - cholera. Chyba się nie wyrobię w tej oktawie; niech będą tu. Dopada pokusa: może by tak wpaść na dzień dziecka, jeśli się zrobiło bliżej? A potem druga myśl: a może... może nie? Spotkania po 10 latach bywają ryzykowne.

środa, 27 kwietnia 2011

po pierwsze nie mamy armat

Odkąd pamiętam, mój ulubiony wujek Marek posługuje się na co dzień mądrością płynącą z pewnej anegdoty, którą cytuję za wielebnym G:

Mer francuskiego miasteczka, besztany przez Napoleona za brak należnego władcy powitalnego salutu artyleryjskiego, miał odrzec: 
– Sire, na to przykre uchybienie nałożyło się wiele przyczyn. Po pierwsze, nie mamy armat. Po drugie...
– Dziękuję, wystarczy – przerwał cesarz. 


Przedzierając się przez międzywojenną prasę tropem cmentarzy i firm pogrzebowych natknęłam się na bardziej współczesne wcielenie tej samej historii: 

Z GMINY ŻYDOWSKIEJ: Wczoraj nie odbyło się posiedzenie plenarne Zarządu gminy żydowskiej z powodu braku materiału i nieprzybycia członków zarządu. "Nasz Przegląd", 27 IV 1923.

wtorek, 26 kwietnia 2011

piękny most

"Pomimo wysiłków rozpalenia waśni między dwoma odłamami ludzkości - piękny most zgodnego współżycia połączył Mokotów z Nalewkami. (...) Żydzi i chrześcijanie zgodnie i równocześnie obchodzili swe święta. Szło to tak składnie, że nie można było za żadne pieniądze dostać papierosów na ulicy. Najpoważniejsza róża nie jest pozbawiona kolców.

Grupy młodzieży starały się poruszać zaspaną atmosferę Warszawy efektownemi wybuchami petard, przyczem pękło dwieście szyb i siedem osób zostało rannych. Poza tem panowała w mieście błoga cisza, przerywana bulgotaniem wódki w przełykach i opozycyjnemi okrzykami osobników wykolejonych, którzy szli ulicami po linii zygzakowatej."


"Nasz Przegląd", 3 IV 1923

Drapię się w głowę w kwestii tych papierosów:
czyżby nie było stacji benzynowych?

*

Święta znów się nam zeszły, a ja dzięki Marysi i Laurentemu po raz pierwszy obchodziłam jedne i drugie. Rzec by nawet można, że bardziej chyba jedne niż drugie, choć charoset wystąpił na obu stołach i w sumie jajco takoż. Tak czy inaczej: godnie i zgodnie laudavimus (?) Dominum, w święte modły wtrącając tu i ówdzie niewinne Bim-bom. Próbując odnaleźć zapamiętane z jakiegoś spotkania Taize interkulturowy dialog z żydowską szantą natrafiłam wreszcie na tekst mruczanki, ale wersji audio wygrzebać się nie udało. Taki był cholerny sztorm!

Gdyby mi TO* ktoś powiedział, gdy prawie dekadę temu na szklarskiej ulicy uczyłyśmy się z żoną na pamięć wiersza Cajtlina** , to bym go - wyśmiała. A przynajmniej - nie uwierzyła. Jak widać życie niesie niespodzianki.

* "to" = "że będę beztrosko z własnej inicjatywy obchodzić żydowskie święta nie czując się przy tym świętokradcą" (przyp. na prośbę czytelniczki, a raczej na potwierdzający mą własną intuicję sygnał, że zdanie jest mętne)

** O Panno Święta, co nam wówczas w Ostrej świeciłaś bramie! O profesorze, który ze stoickim spokojem znosiłeś spóźnienia tych, co mieszkały najdalej od szkoły! O dziadku naszego kolegi, co go spotkałyśmy w kienesie! O jezioro, w którym tak cudnie się pływało!


*


A wiersz - wiersz jest taki.

זיין א ייד הייסט אייביג לויפען צו גאט
אפילו ווען מע איז אן אנטלויפער
דערווארטען צו הערען ליאדע טאג
(אפילו ווען מע איז א קופר(
דעם קל פון משיחס שופר.


זיין א ייד הייסט נישט קענען ארויס פון גאט
אפילו ווען מע וויל עס
נישט קענען אויפהערן טפילה צו טאן
אפילו נאך אלע טפילות
אפילו נאך אלע אפילות. 







Ocalić w tłumaczeniu niestety się ?nie da
a ja gupia od 10 lat wciąż TO robię

paczcie jak mi idzie

amen amen lego hemin
błogosławieni którzy paczyli i wypaczyli
błogosławieni którzy paczyli a nie wypaczyli









Być żyDem

Być Żydem to wiecznie ku Bogu biec,
Nawet gdy zbiegiem się jest.
Wciąż czekać, aż zabrzmi w szary dzień
(Nawet bez słowa Bóg)
Dęcie w mesjański róg.

Być żydeM to nie móc od Boga zbiec,
Nawet gdy tego się chce.
Słów nie przestawać w modły pleść,
Nawet gdy wybrzmi modłów kres,
Nawet gdy wybrzmi już ‘nawet.


(edytowano 17 stycznia 2013)










eccolo 
oto 17 stycznia 2013
w mikrokosmosie izy
narodził się bóg-dziewczyna
data może się różnie kojarzyć
statystycznie polakom kojarzy się źle
a mi nie bo to urodziny piestraka
piestrak to moja koleżanka z LO
mówiłam na nią pstrk
lubię tę ksywę
;-)


wtorek, 19 kwietnia 2011

eleison

A w odmiennej poetyce, tęskniąc za lamed wownikiem, co półtora roku temu (już tyle? to nie wczoraj grał ten jazz?) opuścił swój posterunek:

ta ziemia nie spytała mnie
czy chcę ani nawet kurtuazyjnie
czy nie mam nic naprzeciwko ani tym bardziej
nie prosiła o pozwolenie
i miejsca urodzenia również nie dane mi było wybierać

a teraz ty który przechodzisz chciałbyś wiedzieć
czy czuję się winna odpowiedzialna
lub chociaż współ
i w ogóle jak się czuję co czuję dlaczego czuję i nieczuję

     [ale jakoś nie pytasz mnie z kim spałam ostatnio i w ogóle i czy miewam
     orgazm planuję ciążę albo może akurat chcę się zabić
     proszę więc łaskawie taktownie nie pytaj i o to.

ta ziemia milczeniem pyta mnie codziennie o to samo gdy przeciskając się przez hordy tarasującej Stawki czarnowłosej młodzieży idę skacząc po górach przeskakując tory i próbuję zdążyć na tramwaj by starczyło chleba powszedniego.

ja tu tylko mieszkam
tak, tu, na tej rampie.
mój dom wyrósł na gruzach bezimiennego cmentarzyska
nocą duszę się odorem trupów
brak mi tchu i spać nie mogę słysząc gwizd pociągu.

a ty chcesz
żebym biła się w piersi i przepraszała

a kogo?

       


   
















proszę-bądź-tak-dobry-łaskawie-nie-chciej-do-kurwy-nędzy-eleison-wystarczy


***
Czyżby tak to już było, że nawet na rampie w Święta przed Świętami pająki mają czelność panoszyć się pod sufitem?

Pójdę chyba po tego żonkila. Na oficjałów się spóźniłam, ale znajdę jakiś kamyk po drodze. I do Profesora zajrzę przy okazji. Marysia doje charoset, a w czwartek zacznie się Triduum. A Rynkowski nie całkiem ma rację. Czasem MAM tej noweli serdecznie dość, a przed szklaną kulą - niech mnie ręka boska broni.

w razie potrzeby zbić szybkę

Przysłała mi przed chwilą w mailu moja Meter.

1.Nie myję okien, ponieważ...
... kocham ptaki i nie chcę, żeby jakiś uderzył w czystą szybę i zrobił sobie krzywdę.

2.Nie pastuję podłóg, ponieważ...
...boję się, że któryś z gości się pośliźnie i coś sobie złamie, a ja będę mieć wyrzuty sumienia. Do tego jeszcze mógłby mnie zaskarżyć.

3.Koty z kurzu są całkiem w porządku, ponieważ...
...dotrzymują mi towarzystwa. Ponadawałam im imiona, a one zgadzają się ze wszystkim, co mówię.

4.Pajęczyny zostawiam w spokoju, ponieważ...
...wierzę, że każde stworzonko powinno mieć swój dom.

5.Porządki wiosenne odpuszczam, ponieważ...
...lubię wszystkie pory roku jednakowo i nie chcę, żeby reszta była zazdrosna.

6.Nie wyrywam chwastów w ogrodzie, ponieważ...
...nie będę się przecież wtrącać w boskie sprawy. Bóg to projektant doskonały.

7.Nie chowam porozkładanych rzeczy, ponieważ...
...nikt ich potem nigdy w życiu nie znajdzie.

8.Kiedy robię imprezę, nie szykuję niczego wykwintnego, ponieważ...
...nie chcę, żeby się goście stresowali, co mają mi podać, kiedy idę do nich z wizytą.

9.Nie prasuję, ponieważ...
...wierzę etykietkom, na których napisano "nie wymaga prasowania".

10.Niczym zupełnie się nie przejmuję, ponieważ...
...nerwusy umierają młodo, a ja mam zamiar jeszcze się tu pokręcić !!!

(do stosowania jeszcze przed Świętami!!!)


PALEC POD BUDKĘ, BO ZA MINUTKĘ....

niedziela, 17 kwietnia 2011

słoń a sprawa polska

Za każdym razem, gdy wypisuję awizo lub w pośpiechu wypełniam rubrykę "adres" w jakimś formularzu, klnę na potęgę. Wyklinam poetę nad poetami za to, że zesłał na mnie taki oto wiersz:

Kto pisze zamiast Kraków - K-ów?
Nikt. Nie ma w Polsce takich kpów.

Komu to wlazło w mózgownicę,
Na K-wice zmieniać Katowice?

Czy kto z Bydgoszczy robi B-oszcz?
(Jeżeli zrobi, to go schłoszcz).

Albo z Białegostoku - B-stok?
(Dostałby za to butem w bok).

Czy jest gdzieś znane jakieś Z-ane?
Czy ktoś tak skraca Zakopane?

Nie ma też u nas takich praw,
Żeby z Wrocławia robić W-aw.

A skądże ta nawyczka zła,
zamiast Warszawa pisać: W-wa? 

Kto to wymyślił, licho wie!
W Warszawie mieszkam, a nie w W-wie!

Kto z ośmiu liter robi trzy,
Mam go za cztery. Nie chcę W-wy!

Kto o Jej dobre imię dba, 
Pisze: Warszawa, nigdy W-wa!

A który z Was napisze tak,  
Ten nie warszawiak jest, lecz w-wiak.

(Prawda,  mój Wiechu, że to śmiech?
Prawda, że jesteś Wiech, nie Wwiech?)

- Kocham Cię, piękna! Kocham, o
Stolico moja! (A nie st-co!)

Wiwat WARSZAWA! Czcijmy Ją!
Precz z obrzydliwą, głupią W-wą!

J.T. poeta, co pochodzi
(mówiąc najkrócej) z miasta Łodzi. 

I mniej więcej z tych samych powodów, dla których nawet w nieszczęsnym awizie o moim mieście nie powiem W-wa, chciałabym, żeby mój lekarz nie mówił o mnie per lit, MD czy chad. A raczej żeby tak - nie myślał. Iza to Iza i już.

czwartek, 14 kwietnia 2011

urzędnik, spinacze i lew

Taka mi przyszła do głowy odpowiedź na protest wiernej czytelniczki. Czy całkiem na temat, czy nie całkiem - nie wiem. Prawą półkulą odpowiadam, a że i tak miałam kiedyś zamieścić tu te piękne słowa, to niniejszym zamieszczam.

Urzędnik znalazł w Afryce spinacze,
a więc rączki zaciera, z radości aż płacze!
Spina pilnie poufnie liście baobabu,
grzechotnika z kolibrem, a z flamingiem żabę,
orangutanga z zebrą, z wielbłądem tygrysa,
kormorana z gżegżółką, z żyrafą ibisa.
Potem z mchu pobudował wygodne biureczka,
na każdym pióro strusie i z aktami teczka.
A gdy go jaki Murzyn zapytywał z boku:
- Co słychać? - Odpowiadał, że "sprawa jest w toku".
Raz Lew odwiedził rankiem to biuro kochane,
ZAŁATW SPRAWĘ I ŻEGNAJ widzi napisane.
Zerknął na Urzędnika, też na słowa owe,
ścisnął dłoń na serwusik i odgryzł mu głowę.


Konstanty Ildefons Gałczyński, 1935

bierzmowanie

"My tutaj jednak dużo tych litów mamy, jakieś 700 osób" - powiedział mi wczoraj mój lekarz, a ja z wrażenia wylądowałam pod krzesłem. "To znaczy, wie Pani, tak się żargonowo mówi" - zreflektowawszy się, tłumaczy nieudolnie, acz z uśmiechem, licząc na wyrozumiałość. Wiem. Wiem. Doktojrim hejsn lachn. Próbuję się uśmiechnąć, ale średnio mi idzie. A w zasadzie nawet średnio próbuję. I tylko po wyjściu przez łzy myślę sobie - "Iza, panie doktorze, Iza. Tak mam w dowodzie, mogę pokazać. LiCO3 nigdy tam nie widziałam, ale może... może coś źle patrzę. Albo może ten dowód już - nieważny?"

niedziela, 10 kwietnia 2011

Ezechiel i Fulbert

Skarbnica wiedzy wszelakiej informuje, że 10 kwietnia jest setnym (sic!) dniem w roku, chyba że jest sto pierwszym. Życzenia imieninowe przyjmują: Afrykan, Antoni, Apoloniusz, Daniel, Ezechiel, Fulbert, Grodzisław, Henryk, Magdalena, Makary, Małgorzata, Marek, Michał, Michalina, Notger, Paladiusz, Pompejusz i Terencjusz. Oraz polska służba zdrowia na okoliczność swego Dnia.

AD 879 Ludwik III został królem zachodniofrankijskim.
AD 1246 Elbląg uzyskał prawa miejskie
AD 1525 w Krakowie pokłonili nam się Krzyżacy.
AD 1710 w Anglii uchwalono pierwszą w świecie ustawę o prawie autorskim.
AD 1815 wybuchł indonezyjski wulkan Tambora. Ta erupcja w 1816 spowodowała rok bez lata i klęskę głodu na półkuli północnej.
AD 1849 Walter Hunt wynalazł agrafkę.
AD 1864 przyjaciele Moskale aresztowali nam imć Romualda, a Maksymilian I Habsburg został cesarzem Meksyku
AD 1910 Titanic wypłynął na szerokie wody. 
AD 1925 Carycyn zyskał nową tożsamość.
AD 1944 wojska radzieckie wyzwoliły Odessę. 
AD 1968 Arthur P. Jacobs otrzymał Oscara za film Doktor Dolittle.
AD 1970 oficjalnie rozwiązano zespół The Beatles.
AD 1971 ping pong połączył zwaśnione ludy. Szkoda, że im potem przeszło.
AD 1974 uchwaliliśmy ustawę o dowodach osobistych i ewidencji ludności.
AD 1979 wystartował radziecki statek kosmiczny Sojuz 33 z pierwszym bułgarskim kosmonautą na pokładzie.
AD 1991 zakończono produkcję Wartburga, a w pierwszym meczu półfinałowym Pucharu Zdobywców Pucharu Legia Warszawa przegrała z Manchesterem United 1:3.
AD 1999 w Łodzi odsłonięto ławeczkę mistrza Juliana.
Co się stało 11 lat później wszyscy wiemy. 

Gdzieś pomiędzy sojuzem a Wartburgiem urodziła mi się żona.



PS Korzystając z okazji serdeczne życzenia składam również: Jakubowi V Stuartowi, Ehrenfriedowi Waltherowi von Tschirnhausowi, Williamowi Boothowi, Josephowi Pulitzerowi, Maksymosowi IV Saighowi,
Ewie Szelburg-Zarembinie, Wiktorowi Weintraubowi, Maciejowi Słomczyńskiemu, Jerzemu Lisowskiemu, Mike'owi Hawthornowi, Halinie Frąckowiak, Junko Sawamatsu, Arturowi Żmijewskiemu, Kindze Choszcz, Wojciechowi Olejniczakowi i Mandy Moore. Jako że tym zaś, którzy śmierć nam unarodowili, dużo dziś świeczek zapalą, pomyślę ciepło o innych, którzy jeszcze rok temu mieli prawo do pamięci: choćby królu Ludwiku II Jąkale, Magdalenie z Canossy czy Mikolajusie Konstantinasie Čiurlionisie. A także o zachrypniętym bardzie nad bardami, co kończył moje liceum i o Sarmatach śpiewał wśród kangurów.

piątek, 8 kwietnia 2011

śni mi się że trzymam

To jeszcze o Potforze. Ja czytając po raz pierwszy zobaczyłam to tak:

Dziewczynka z loczkami, ta ze zdjęcia w tomiku poezji. Kokardy we włosach, spódniczka przed kolana, strupek pomalowany gencjaną na jednym z nich, białe podkolanówki. Siedzi na zawieszonej wysoko pod sufitem huśtawce. Ciemno jest wokół, snop światła na nią. Trzyma w ręku żonkila, patrzy na niego i mówi, czasem przy tym delikatnie poruszy nogami, mówi - powoli, dziecinnym głosikiem, a huśtawka niepostrzeżenie rozhuśtuje się coraz bardziej. Mówi tak: 

     śni mi się, że trzymam - stojąc na jakimś dworcu - 
     trzymam coś niedużego, jakby dziecko, może kilkuletnie, 
     ale to nie jest dziecko tylko kosmaty jakiś strzęp wrzeszczący, 
     wije się, szarpie, kłaki poplamione krwią, 
     muszę to trzymać, chronić przed upadkiem, czemu muszę       nie wiem
     to się stało jakoś z zaskoczenia: trochę mi niedobrze
     i trochę mi żal. Tu jakby rana, przy niej krew na kłakach, 
     śmierdzi spalenizną, pręży się, szarpie; ledwo to mogę utrzymać, 
     wrzeszczy ciągle, nie wiem kiedy nabiera powietrza, 
     ten wrzask mnie ogłusza, oślepia. Skupiona i oszalała staram się nie puścić, 
     o co chodzi nie wiem, o coś co się stało;
     myślałam, że trzymam na chwilę
     lecz już widzę, że nikt tego ode mnie nie weźmie, 
     pociągi odjeżdżają i ludzie przechodzą
     a ja stoję na co czekam         nie wiem.

Snop światła ciemnieje i zmienia barwę, ale nie gaśnie. Drugi odsłania następną huśtawkę, z drugiej strony, na innej wysokości. Siedzi na niej staruszka, też z żonkilem. (Tylko jak ją ubrać? Normalnie, czy może też w takie same podkolanówki? Którą zawiesić niżej, a którą wyżej? A może tę dziewczynkę normalnie, nad ziemią, a staruszkę pod sufitem? Albo odwrotnie?) Mówi to samo - na swoją melodię - i tak samo się przy tym powoli rozhuśtuje.

Huśtają się tak we dwie, coraz wolniej, a na scenie pod nimi pojedynczo wchodzi inna kobieta: "Śni mi się że trzymam" mówi i powtarza to potem ciszej, a w tym czasie dołącza następna. I tak dalej, i dalej: w różnym wieku, różnie ubrane, umalowane i nie, uczesane i nie, chude i grube, brunetki i blondynki. Dochodzą, "Śni mi się że trzymam" - mówi każda - inaczej, po swojemu, a potem ciszej powtarza. To, co je łączy, to ten żonkil, który trzymają. Z każdą następną robi się większy rumor, ale nie dlatego, że podkręcają głos, tylko bo jest ich więcej. Te co krzyczą, krzyczą, te co płaczą, płaczą, te co szepczą, szepczą.

Potem powoli ściszają: "Śni mi się że trzymam" wybrzmiewa szeptem na różne melodie. Światło gaśnie prawie zupełnie: widać cienie kobiet, słychać ich szept, pod sufitem w takim samym cieniu jedna huśtawka i druga. Snop światła: kobieta w ciąży. Nie mogę się zdecydować, gdzie ją postawić: trzecia huśtawka, scena czy może jeszcze coś innego? Ręce splecione na brzuchu. Bez żonkila. "Śni mi się, że trzymam" - mówi, a potem powtarza cały tekst. Panie na huśtawkach coraz bardziej się rozhuśtują. Na koniec fruwając pod tym sufitem jeszcze raz mówią tekst, każda po jednej linijce, a światło wiruje w koło.

* * *

Ha. Zawsze mówiłam, że filmem mojego życia jest Wesele.
Tak oto popełniłam reżyserski debiut.
Nie wiem, na ile realny, trzeba by spróbować. Any voluteers?
I na deskach Placu Konstytucji to jeszcze poproszę,
kolejna zachcianka, tylko jak do chmury te huśtawki podwiesić?
Albo - albo w synagodze w Klimontowie?

Obrazka właściwego nie posiadam, więc w ramach ersatzu niech będzie ten:

czwartek, 7 kwietnia 2011

korzenie matki tkwią w pramicie

W niedzielne popołudnie idę przez park i cieszę się wiosną. Na przeciwko mnie widzę znajomą twarz; piękna kobieta obchodzi klomb przed Pałacem Krasińskich i środkiem zalanego słońcem chodnika zmierza w moim kierunku, trzymając pod rękę starszą panią o kuli.

- Ej, Be!
- A czeeeeść!
- Będziesz w Powszechnym na swoich Utworach?
- Będę w piątek. A ty jakimś cudem dostałaś bilety????
- Cudem, rzekłaś.
- Bo wiesz, ja próbowałam kupić, ale za cholerę nie dało rady. Musiałam w końcu zadzwonić do dyrektora teatru i go poprosić, żeby mi dwie miejscówki skołował! - zeznaje autorka tekstu nominowanego do Nike, który w ciągu dwóch lat od tej nominacji doczekał się dwóch adaptacji scenicznych. Wow, myślę sobie. Pełna kultura!

Między niedzielą a czwartkiem o 18 dużo myślę o tej starszej pani: nie raz się zastanawiałam, jakie Meter ma oblicze. A dziś po 18 myślę sobie o nich obu, do kwadratu. Reżyser zastosował chwyt jak dla mnie mocno dyskusyjny. Nazwałabym go - faulem. W tekst Utfora-Potfora, tak intymny, że aż piszczy, wplótł jeszcze biografię autorki. Mocno wplótł: jej słowami, jej głosem. (Chciałam zlinkować wywiad z Dużego Formatu, 27.05.2009, mówi wujek FB z ciocią Wiki, ale go czarna dziura wessała - śmieje się dziadzio G. Page not found, jak ktoś finds, to niech links) Cały czas próbowałam wyobrazić sobie właścicielkę rudych loczków na tej widowni, gdy oglądała spektakl po raz pierwszy. Co i rusz brakowało mi tej wyobraźni. Gdzie jest granica, myślę sobie. Gdzie?

Dwie rzeczy były jednak genialne: Irena Jun i chór, chór i Irena Jun.Sama nie wiem, co lepsze, ale chyba jednak - chyba jednak to chór miał tę jedną nóżkę bardziej. Tym, co lubią brekekeks-koaks-koaks, a do teatru ze mną nie poszli, wklejam więc link jeden i drugi. W pierwszym gros zajmuje gadanina reżysera, w drugim po ostatniej minucie mamy jeszcze drugie dwie ukłonów. Brekekeksy trzeba sobie wyłowić.


A jeśli kogoś żaby zainspirują, TVP Kultura wyemituje je 12 kwietnia. Czyli we wtorek, o 21. Nędzny to substytut, ale zawsze jakiś. Zachęcam szczerze. 


* * *
Postscriptum o pokoleniach, co przychodzą i odchodzą

- Spotkałam dziś kudłatą. Ona jest taka śliczna! - zwierzam się mamie po raz enty.
- Zawsze była, powtarzam ci to cierpliwie, to co ma teraz nie być?
- No zawsze to zawsze. Wtedy miałyście po dwadzieścia lat, a ja się teraz zachwycam kobietą po sześćdziesiątce. To naprawdę śliczna musi być, żebym cię o tym każdorazowo informowała!
- Jakiej sześćdziesiątce, kochana?! Jakiej sześćdziesiątce??!?!!???!! - protestuje szczerze i nad wyraz energicznie moja Meter. Przecież ona jest ode mnie dwa lata młodsza, albo rok!!!
- Yyyyyyy... A...który-ty-przepraszam-mamusiu-jesteś-rocznik? - pytam cichutko, coby ustalić strategiczne fakty. Bo może coś mi przez 30 lat umknęło albo źle zapamiętałam.
- Yyyyyyy... - odpowiada Meter zakłopotana. Yyyyy. No. Hm. Ten tego. Chcesz powiedzieć, że... 19...48? Cholera jasna. Jak nie patrzę w lustro, to o tym zapominam.

I tego się trzymajmy.

Bo czy nie taka właśnie jest definicja młodości? 
W lustro patrz sobie do woli, Mamo, przecież również śliczna jesteś.
Wszystkie koleżanki mi zawsze zazdrościły, a i dziś nikt ci tej sześćdziesiątki nie da. 
A w dowód zaglądać - kto Ci każe?

to było tak

Dobrą dekadę, a może nawet i półtorej dekady myślałam o tym, by kiedyś zagadnąć autorkę Potfora w kwestii najzupełniej osobistej. Ale nie bardzo miałam pomysł o co miałoby mi chodzić. Coś mi mówiło: głupio tak przyjść i powiedzieć "oto jestem". Cel, cel, Iza, cel to ważna sprawa - tymi słowami sformułować problemu też w wieku 15, 18, 20 czy 25 lat nie umiałam, bo tę mądrość wyniosłam dopiero z pracy w FIO. Nauczyła mnie jej Kasia i to była bardzo ważna lekcja. Nastoletnia intuicja podpowiadała jednak, że z nagabywaniem należy poczekać, aż się ten cel wyklaruje.

Przez dwa lata pani Marysia cierpliwie pomagała mi odnaleźć azymut, a w lipcu 2009 dziadek Zygmuś wreszcie ułatwił zadanie. Gdy już imię Ewa nabrało jakiejś treści, to i cel się znalazł. Dzierżąc jeszcze ciepłą zdobycz w ręku przystąpiłam do dzieła. Ciężki to był moment w moim życiu:

29 VII 
środa

Rozdarta pomiędzy dawno umarłym dziadkiem i jeszcze dawniej ciotką a aktualnie umierającą królicą
Siedzę na podłodze obok ciężko oddycha Szczeżuja
Głaszczę ją jedną ręką a drugą odpalam googla
„umińska keff e-mail”

hola hola
to wcale nie takie proste
pół godziny a nie 2 minuty
najpierw przeczytasz DF
ale ja dobra w archeologii jestem
dziecko mishu i dziecko mej meter musi być dobre
we wszystkim
trafiona zatopiona
chropawy króliczy oddech, lewa ręka
chropawy dziecinny mail, prawa ręka
jednym palcem
wyślij
enter

Czytając ten Duży Format w drugą rocznicę spotkania z Marysią Szczukówną myślę kategorycznie: "O nie. No way. Rzygam matką i rzygam ojczyzną. Na cudze aktualnie miejsca nie mam: moich własnych mi całkowicie wystarczy. Sorry Winnetou, innym razem".

No ale jakoś nieśmiało mi mocno było, głupio tak nagabywać osobę publiczną, więc im bliżej do tej niedzieli, tym bardziej się łamałam. Polazłam w końcu do empiku. W sobotę o 21:45. Może nie będzie.......... Był. Nigdy później go już na tej półce nie spotkałam, ale na mnie czekał z wyszczerzonym uśmiechem. Jeden. Ostatni. "Tak sobie tylko przejrzę, zobaczę, co kobieta ma światu do powiedzenia. Raźniej mi będzie jutro".

Mhm. Nie dało się. No nie dało. 


Gdzie polazałaś, pasiasta urwisko, niemy świadku moich łez?

środa, 6 kwietnia 2011

les grands esprits se rencontrent

Próbowałam kiedyś na własny użytek zdefiniować MD. Nie jestem specjalnie dumna z literackiego poziomu tej definicji, ale mimo tego ją tu zamieszczę. Uprasza się o wyrozumiałość, cel był czysto terapeutyczny.

   Na śmiech głośniejszy niż śmiać się należy
   Na powietrze które upaja
   Na zachwyt szczery najszczerszy dziecinny a nawet bardziej
   Na euforię orgazm na cześć codzienności

   Na strach co nie przestrasza a paraliżuje zatyka dech w piersiach dusi dławi a czasem ewentualnie zabija
   Na rozpacz jesienną świata
   Na wypalenie brak łez brak rozpaczy brak zachwytu i deficyt śmiechu

        [małe]
        [białe]
        [gorzkie]
        [pigułki]

        Stąd
        dotąd
        i szlus
        ani
        kroku
        dalej

   bo jakby co to tam za rogiem czeka
   kolega elektryczny pastuch z koleżanką siatką centylową
   połącz kropki
   nie wychodź za linię


A wklejam tu tę moją grafomanię dlatego, że eksplorując nie tak dawno temu tomik wspomnianej już Emily Dickinson znalazłam taki oto wiersz:

   Czyste Szaleństwo to najwyższy Rozum -
   Gdy je przeniknąć Zrozumienia błyskiem -
   A czysty Rozum to upadek w Obłęd -
   Lecz Większość - jak we Wszystkim -
   Narzuca swoje Kategorie -
   Przyjmij je - jesteś Normalny -
   Odrzuć - czekają na Furiata
   Kajdany i Kaftany.


           Much Madness is divinest Sense -
           To a discerning Eye -
           Much Sense - the starkest Madness -
           'Tis the Majority
           In this, as All, prevail -
           Assent - and you are sane -
           Demur - you're straightway dangerous -
           And handled with a Chain -


Hm. Pokolenie przychodzi i pokolenie odchodzi?

(Barańczakiem oczywiście. Nie znam dobrze tego narzecza, a tradittore i tak zachwyca. Słusznie?)

niedziela, 3 kwietnia 2011

owsiki na wulkanie

Przychodzi gimnazjalistka z dylematem: gdzie dzieje się akcja Romea i Julii? "Kto to czytał, ja czy ty?" "Yyyy. No ty na pewno" Wow po raz pierwszy. "Dziewczyno. Czytałaś tę książkę czy nie?" "No tak" "To czemu MNIE pytasz?" "Bo ty wszystko wiesz". Wow po raz drugi. "Wiem, ale nie powiem" - odparłam sadystycznie, mile komplementem połechtana.

"To teraz powiedz, czy dobrze napisałam" - mówi i czyta pracę domową z polskiego. "Uzasadnij, że fraszka X Jana Kochanowskiego jest utworem refleksyjnym". Średnio przekonująca ta odpowiedź, próbuję więc nawiązać dialog. "No bo po pierwsze to ja nie wiem, czym jest utwór refleksyjny" - stwierdza dziecię przytomnie, przedstawiwszy uprzednio sążniste uzasadnienie. "No to się zastanówmy, bo sformułowałaś kluczowe pytanie" - mówię tyleż ucieszona, co przestraszona. Jak mi ktoś poda definicję i cechy dystynktywne, chętnie przyjmę. Bardzo nie lubię tych pytań z gimnazjum. Mariola uważa, że fraszka refleksyjna nie jest i specjalnie mnie to nie dziwi, bo jak ma uważać inaczej, jeśli jej ni w ząb nie rozumie? "To czemu napisałaś, że jest?" - zagaduję ciekawsko. "No bo jeśli w pytaniu jest 'uzasadnij, że jest', to znaczy, że tak trzeba napisać". Aha. Czegoż to się człowiek dzisiaj w szkole nie nauczy.

"O ranyyyyy, znowu idziesz sprawdzać" "No idę, bo nie wiemy, a globus stoi na parapecie". "Bo ty to zawsze wiesz, gdzie sprawdzić. Nawet jeśli czegoś nie wiesz, to szybko znajdziesz". Wowwwwwww. Po raz trzeci. To już było naprawdę miłe. "Właśnie po to chodzisz do szkoły, żeby się tego nauczyć" - mówię dziewczęciu z rozpaczą, bo po co chodzi, to dość dobrze widzę. "Przecież czym się różni sorpcja od absorpcji (no? czym, kochani, czym?) zaraz zapomnisz". "No tak. W sumie to już zapomniałam" "Ale ja myślałam, że po to, że jak potem moje dziecko nie będzie wiedziało, pójdzie do ojca, ojciec powie 'idź do matki', matka powie 'idź do ojca' i oboje wyjdą na idiotów. No więc że po to się muszę nauczyć, żeby ktoś na idiotę nie wyszedł".

A potem już było o tych owsikach. Żeby przed własnymi dziećmi nie wyjść na idiotów, uczą się bowiem gimnazjaliści, czym są strefy ryftowe, lapilla i kaldery oraz czym się różni epicentrum od hipocentrum. Z pewnością dobrze im później pójdzie uzasadnienie, że jedno leży pod ziemią, a drugie na.

Moje słownictwo poszerzyło się zaś o jakże wdzięczne pojęcie stożka pasożytniczego: niby byłam na Etnie i widziałam ich parę, ale mi się nie przedstawiły. Z materiałami piroklastycznymi pewnie powinnam się już była spotkać, też im jednak powiedziałam dzień dobry. Obejrzawszy zaś niektóre z tych pojęć w wiki, odkryłam jeszcze ekshalacje, mohety, fumarole i solfatary. A także dowiedziałam się, że pasożyty bywają fakultatywne, okolkicznościowe i względne lub obligatoryjne, ścisłe, względne i bezwzględne. Taki tasiemiec, myślę sobie, szczegółnie uzbrojony. On to chyba musi być bezwzględny.

środa, 9 marca 2011

lachn iz gezunt

- Eh, wie Pan, kiedy zaczynałam się leczyć, to myślałam, że te leki tak po prostu WYleczą, pstryk i już. A teraz... z czasem człowiek robi się coraz mniej wymagający - powiedziałam dziś filozoficznie mojemu panu doktorowi. Nuta spokojnej ?rezygnacji? doprawiona porcją cynizmu, a jednak... jednak wciąż mokro w oczach i solidna gula w gardle.

- To dostanie Pani jeszcze morfologię z rozmazem - powiedział ówże wpatrując się w monitor i uśmiechając spod nosa - żeby jakoś Pani zrekompensować niemożność wyleczenia.

(kurtyna)


PS Lachn iz gezunt, doktojrim hejsn lachn, śmiech to zdrowie, lekarze każą się śmiać - głosi żydowskie przysłowie. Uczyli mnie też tego w domu, intensywnie. I wychowawca w liceum również fundował nam w tej kwestii niezły trening. Ciekawe tylko, czemu przez trzy i pół roku pani Marysia cierpliwie zadawała mi pytanie: "Pani Izo, czy to NAPRAWDĘ jest śmieszne?" Gdzie jesteś, Polyanno?

poniedziałek, 7 marca 2011

to będzie performance

Na sobotnich imieninach wujka Czarka mój ulubiony stryj miał fazę narzekania na gęsi w ojczyźnie. "Instalacja! Instalacja! Co to jest instalacja? - pyta z oburzeniem godnym inżyniera z dziada pradziada. Za moich czasów to było coś, co działało i czemuś służyło, a nie udawało, że służy. Hydrauliczna instalacja była, elektryczna instalacja... to musiało mieć rury, przewody, złącza... A teraz powiesisz genitalia na krzyżu i to jest instalacja. A jak nimi poruszasz, to będzie performance".

Hm. Nijak nie mogłam znaleźć słów lepszych od tych, których się czepiał. Za tutora też oberwałam po głowie. "Czemu nie przeszkadza ci fotel albo parasol?" - spytałam, a on na to: "Nie wiem czemu, ale nie przeszkadza". Wracam potem do domu i oddaję się ulubionej ostatnio rozrywce przerabiania gazet na strzępy. Mój wzrok ląduje na takim fragmencie:

"Wysłuchanie reklamy nie jest równe wejściu na landing page i poznaniu zalet produktu. Obok odjechanego headline'u zabrakło subheadu, który komuniowałby największe korzyści. (...) Bot zarówno odgrywa rolę helpdesku, jak i pełni funkcję rozrywkową, bo można z nim porozmawiać na dowolny temat, niekonieczine związany z usługą" 

Hm.
Parasol mi nie przeszkadza.
Instalacja i performance również nie.
Bez tutora jak wiadomo żyć nie mogę ;-)

Ale z botem bym chyba sobie porozmawiała
[kimkolwiek by nie był]

Ciężko z tym językiem........................................

czwartek, 3 marca 2011

trzy ćwierci

No i miało być na temat, a znów będzie nie na temat. Smutno. Niektórzy mówią, że na pogrzebach ludzi, którzy lubili się śmiać, należałoby opowiadać dowcipy zamiast płakać. Przypomina mi się ten jazz, w rytm którego dwa lata temu szedł tłum wzdłuż Anielewicza. Słońce świeciło tak nieprzyzwoicie. Im bardziej sobie teraz słucham, tym bardziej nie idzie mi to śmianie się w rytm tanga do szuj i kolejnych ułanów.



A już do tej piosenki, co to ją jak widzę linkują różne serwisy, to już w ogóle uśmiechnąć się nie umiem. Bo czy teraz bohaterka - potrafiła? Kiedy płaczą ci, co zawsze się śmieją? Kiedy się boją?


I jeszcze jedno pytanie nie daje mi spokoju.
Czy naprawdę wesołe jest życie staruszka?
Jak jej było w tym Skolimowie?


Smutno mi, ot i co. 
A Wam?

PS Miała urodziny 17 września. na pocieszenie dla tych, którym bieg historii zakłócił beztroskę osobistego święta.

środa, 2 marca 2011

się obraziły

Po pierwsze, to chciałam napisać, że na okoliczność egzystencjalnych rozmów z mkw układa mi się poważniejsza niż ostatnie posty treść do przekazania i należy mieć nadzieję, że ją kiedyś ubiorę w słowa. Po drugie chciałam wkleić niepoważny komunikat, którym przed chwilą poczęstowała mnie strona goldenline. Czyż nie piekny to przykład na to, jak różnie można przekazać upierdliwą treść?
Błąd Wygląda na to, że nasze serwery się obraziły i nie chcą chwilowo działać. 
...właśnie z nimi rozmawiamy i przekonujemy, że nie jest to najlepsze wyjście.

piątek, 25 lutego 2011

niedziela, 20 lutego 2011

interaktywnie

należy kliknąć w szczeżujski nos i zobaczyć co się stanie ;-)

Puzzle

czwartek, 17 lutego 2011

no i tak to jest

10.

A to jest zwyczajnie historia o człowieku,
który budzi się codziennie w innym łóżku,
nawet jeśli nie rusza się z miejsca, to jest, to być musi
historia o człowieku, który budzi się
codziennie w innym łóżku. 
A to jest zwyczajnie historia o człowieku,
który uparcie pisze, chociaż wszystkie klisze
już prześwietliły się. 

11.


NO I TAK TO JEST.

Marcin Świetlicki, "Niskie pobudki"

[Takie coś wygrzebałam, grzebiąc w tym, co dawnymi powycinałam z gazet i włożyłam do koszulki na zaś. Dlaczego ja nie robię z tego użytku innego, niż wycinanie? To pytanie zadaję sobie za każdym razem, gdy mnie natchnie, by sięgnąć po nożyczki]

poniedziałek, 14 lutego 2011

a gdzie jest odpływ?

Drugie wspomnienie z okresu Pamiętnych Prawdziwie Przyjemnych Podrygów. Nie potrafię go umiejscowić w czasie, bo dane zachowane na twardym dysku mojej pamięci są sprzeczne.

Używając nomenklatury pani Marysi – leżę na katafalku. Patrzę w sufit, ryczę w poduszkę, wskazówki zegara przesuwają się tak upiornie powoli. Jest – druga, trzecia, czwarta po południu? Od rana jeszcze nie wstałam. Nic nie jadłam, nawet mojej tabletki seronilu i kisielu z otrębami, podstawy mojego pożywienia. Nie jestem w stanie przeczytać gazetki „Mój pies”, o walających się przy łóżku starych „Charakterach” nie wspominając. Książki włóżmy między bajki. Zresztą nie chcę niczego czytać. Chcę zniknąć. Dzwoni Gabrysia. „Co robisz?”. „Nic”. „Aha. A nie pojechałabyś ze mną kupić wykładziny do łazienki? Podjadę po ciebie”. Gaba. Z Gabą było dobrze. Wszak i tak trzeba czymś wypełnić ten cholerny czas. Niech będzie ta wykładzina.

Dokładnie ten sam schemat. Zwlekam się z łóżka półżywa, zapłakana. Gabrysia czeka na dole. Schodzę. Ledwo idąc. Jedziemy, po drodze chlipię. Wchodzimy do sklepu, dużego, w którym jest jasne światło, hałas i ludzie. Gaba głupieje, bo wybór za duży, a w dodatku w perspektywie mamy jeszcze babskie układanie tej wykładziny, do którego nie wiemy jak się zabrać. Chce się wycofać: „słuchaj, to jednak idiotyczny pomysł. Nie poradzimy sobie same. Trudno, odpuśćmy, przyjadę z Szymonem”. Przejmuję pałeczkę. „No co ty. Zwariowałaś? Dlaczego nie? Poczekaj. Spokojnie. Trzeba znaleźć jakiegoś pana i zapytać, ja to potrafię robić”. To była prawda: faktycznie potrafię, a metoda „na blondynkę” jest skuteczna, faceci czują się wtedy dowartościowani. Blondynka, która chce układać wykładzinę, absolutnie nie wiedząc jak, jest po stokroć lepsza od brunetki, która świetnie się na tym zna i tylko próbuje ustalić ze sprzedawcą właściwą grubość ostrza noża do tapet. Sprawdzone wielokrotnie.

Pana upolowałam i ucięłam sobie z nim pogawędkę. Prawie udało mi się go przekonać, by nam tę wykładzinę ułożył, ale ostatecznie nie zgraliśmy się czasowo. Dzwonił nawet do kolegi, ale kolega też nie mógł. Wytłumaczył więc dokładnie, ile kupić, czym ciąć i jak. Zadanie wykonałam i byłam z siebie dumna. „Nieźle ci szło” – mówi Gabrysia z uznaniem, puszczając oko. Mocno czuję, że nie chodzi jej o wykładzinę, ale nie wiem, o co. Patrzę półprzytomnie: „Ale co?”. Spogląda spode łba: „No nie rób sobie jaj”. „Yyyyy?”. „Wrócisz tu jutro i będzie twój!”. Z oczyma jak spodki protestuję słabo: „Gaba. Nie rozumiem cię…”. Szczerze protestuję. Patrzę na nią bezradnie. Tym razem ona głupieje. „No Iza, przecież ty go podrywałaś, prawda? Nie mów, że nie. Nie widzisz, jak ci się dał owinąć wokół palca?”. Nie. Nie widziałam. Próbowałam się tylko dowiedzieć, jak dwie blondynki mają się zabrać do męskiej roboty. Po co miałabym podrywać sprzedawcę wykładzin?

A potem – potem wtachałyśmy tę wykładzinę do domu, weszłyśmy do łazienki i – klops. Pan nie powiedział, z której strony zacząć. Od czegóż mam jednak tatę? Chciałam go poprosić, żeby przyjechał nam pomóc, ale Gaba nie pozwoliła. Próbowałam ją przekonać: że mieszka blisko, ma po drodze z pracy i lubi takie akcje. Nic z tego. Nie. No dobra, nie to nie. W takim razie tylko zadzwonię i pogadam. „Iza, ale jakim cudem on ci to wytłumaczy przez telefon? Przecież musiałby tu być i to widzieć!” „Nie bój się. Daj nam szansę. On mnie zna nie od dziś”. „Miś, posłuchaj. Wyobraź sobie, że układasz linoleum w łazience. Łazienka ma wymiary pi razy oko 2x2, a wykładzina jest ucięta z zapasem, 2,5x2,5. Wszystkie ściany są krzywe, a na podłodze są stare, również krzywe kafelki. I teraz skup się. Idę z ruchem wskazówek zegara. Na jednej ścianie masz drzwi, a w rogu dwie rury od ciepłej wody wchodzące w podłogę. Na drugiej ścianie jest kibel. Na trzeciej umywalka z nogą, a na czwartej wanna, pod wanną taka dziura na nogi. Z której strony byś zaczął?”

„A gdzie ty układasz tę wykładzinę?” – zapytał ciekawsko ojciec. „U Gabrysi”. „Ale gdzie ta Gabrysia mieszka?” „Na Broniewskiego”. „Aha. No to tam faktycznie może być krzywo, bo to jest sztuka budowlana lat siedemdziesiątych. A jakiegoś chłopa nie macie?” „To ma być niespodzianka dla chłopa. Mamy trzy godziny”. „Aha. To może być trochę mało. A czym chcecie ciąć?” „Nożem do tapet. Tak nam Pan w sklepie doradził”. „Rozumiem. To powiedz jeszcze raz – jak te ściany idą?” Powtarzam powoli, spokojnie. Oczy słuchającej tej rozmowy Gabrysi robią się większe i większe. Siedzimy w tej łazience na podłodze, między nami rulon wykładziny. Wypełniamy całą przestrzeń, a rulon nawet wystaje. „Aha. No to wiesz…. Ja bym chyba zaczął od tych rur. Bo wtedy przećwiczycie docinanie na małym kawałku, a potem zabierzecie się za większe dziury”. „Dobra. A co z kiblem? Mamy go odkręcić?” „A gdzie jest odpływ? W podłodze, czy w ścianie?” „W ścianie”. „W takim razie jeśli odkręcicie, to istnieje niebezpieczeństwo, że… wiesz jakie? Pomyśl!” „Się wyleje?” „Ano właśnie. Może się zdarzyć, że utoniecie w gównie sąsiada. Musisz chyba przeciąć od tyłu, a potem zrobić kółeczko wokół podstawy muszli. Nie będzie to najpiękniej…”. „No właśnie… A nie da się jakoś zatrzymać tego gówna i zatkać rury?” „Nie radziłbym próbować. Czym grozi – już Ci powiedziałem, dalej wasza sprawa, duże dziewczynki jesteście”.

Czy należy uznać, że tym razem próbowałam uwieść własnego ojca? Nie. Poprosiłam go o pomoc, a on mi jej udzielił. Skutecznie. Nie zastanawiał się nad sensem moich poczynań. Znał mnie wszak od 24 lat i zdążył się przyzwyczaić, że nie zawsze rozumie, o co chodzi w tym, co robię. Na trzeźwo również płatałam niezłe figle, a z mojego pierwszego życia czerpałam łapczywie, garściami i większość wariackich pomysłów wprowadzałam w czyn. Nie próbował zrozumieć. Był obok i kochał, jak umiał. Czy wobec faktu, że umknęła mu moja kilkumiesięczna i nieomal śmiertelna depresja, można by oczekiwać, że zauważy hipomanię? Nie. Nie, nie i jeszcze raz nie. Ogórki nie śpiewają. Ale oczy Gabrysi były duże i bardzo okrągłe.

*

Takie urywane, fragmentaryczne te wspomnienia. Wszystko można by zbić i powiedzieć, że wyolbrzymiam. Że każdy ma kiedyś głupawkę i każdy potrafi nieświadomie uwodzić oraz zapalić się do układania wykładziny. Właśnie dlatego tak trudno diagnozuje się II typ ChAD. A raczej: wszystko, co nie jest tym, co kiedyś uważano za I typ.

Można nawet pytać, czy półdniowe odpały w depresyjnym otoczeniu, a już tym bardziej bez niego, w ogóle da się podciągnąć pod kategorię hipomanii. Doskonałej książki profesora Rybakowskiego wówczas nie było. Pilnie studiowana przeze mnie w pierwszych latach przygody na biegunach książeczka państwa Papolosów [komu do cholery ją pożyczyłam?] tego nie przewidywała i dlatego ja również nie. Anglojęzycznej literatury fachowej [może ktoś chce mi sprezentować to drugie wydanie?] dla lekarzy wtedy jeszcze nie studiowałam, dość późno wpadłam na ten jakże zbawienny pomysł. "To chyba jednak był wtedy mix" - zwierzam się spotkanemu ostatnio psychiatrze. "Nie wiem, nie pamiętam, za mało danych". „Wie Pani, w sytuacji, gdy nikt tak naprawdę nie wie, czym jest choroba dwubiegunowa, to porywanie się na próbę zdefiniowania, czym jest stan mieszany, wydaje mi się być czystą ezoteryką” – powiedział mi dr Piotr Świtaj i choć castingu na razie nie wygrał, to bardzo go za ten tekst polubiłam. Zaimponował mi. Bo ja tak naprawdę również wolę inne wytłumaczenie. To było i jest kuriozum o nazwie „Iza”. Tylko i aż. W tę rubryczkę mieszczę się idealnie.

„I ty naprawdę masz dzisiaj doła?” – dopytuje Gaba znad pamiętnej wykładziny. Pan nie do końca dobrze nam doradził, może jednak nie znał się na tym tak dobrze, jak mi się wydawało. Nieopatrznie kupiłyśmy wariant przemysłowy, a on zapewnił, że będzie porządna i długo wytrzyma. Porządna może i była, ale ciąć ją nożem do tapet wcale nie było łatwo. Koniec końców jednak się poddałyśmy. To znaczy: Gabrysia wyprowadziła mnie z łazienki siłą, bo ja chciałam bawić się dalej i nie mogłam zrozumieć, dlaczego ona już nie chce. Wykładzinę ostatecznie położył Szymon i wcale nie zrobił tego równiej. Przy następnej wizycie nie omieszkałam sprawdzić. Co się uśmiał z babskiej inicjatywy – to jego. Co ja się nacieszyłam – to moje. „No. Dopóki nie zadzwoniłaś, cały dzień przeleżałam rycząc i patrząc w sufit, a potem ledwo się odskrobałam od łóżka... Wiesz, nie miałam siły dojść do samochodu, po drodze dwa razy stawałam, żeby odpocząć, a przecież stałaś przed blokiem. Ja już nie mogę, Gaba, już nie mogę. Teraz z tobą jakoś raźniej, ale na co dzień jest upiornie. Leżę i czekam, aż dzień się skończy” – odpowiadam zgodnie z prawdą, becząc jak krokodyl nad kieliszkiem wina. I każdy normalny człowiek daje się na to nabrać. Ze mną na czele i z moją osobistą panią doktór, specjalistą psychiatrą, włącznie.

piątek, 11 lutego 2011

teoria względności

"Czasami jest to Statek, ale częściej jest to Katastrofa. To wszystko zależy" - przypomniał mi przed chwilą mój ulubiony Miś.

niedziela, 6 lutego 2011

czarny lew

Posłuchaj – kiedyś,
kiedyś, kiedyś raz
był sobie czarny,
czarny, czarny, czarny las
i tam wśród czarnych, czarnych, czarnych drzew
żył sobie czarny, czarny, czarny lew.
Jak czarna fala
była grzywa tego lwa,
a jego oczy
jak płomienie czarne dwa.
A kiedy stąpał
po odłamkach czarnych skał,
to nawet groźny słoń
na widok jego drżał.
A gdy na ziemię
padał jego cień,
za czarne chmury przestraszony krył się dzień
i mrok zapadał,
i ucichał ptaków śpiew.
Lecz tak naprawdę –
TO BYŁ BARDZO DOBRY LEW.
I pewnej nocy –
możecie wierzyć albo nie –
być może, czarny lew
odwiedzi cię we śnie
i głowę skłoni, byś na grzbiecie jego siadł,
i pomknie z tobą
przez uśpiony nocny świat,
ponad lasami
i dachami śpiących miast
ponad chmurami,
tam gdzie roje sennych gwiazd,
gdzie cały w blasku
księżycowy stoi las… 


(Danuta Wawiłow)