poniedziałek, 14 lutego 2011

a gdzie jest odpływ?

Drugie wspomnienie z okresu Pamiętnych Prawdziwie Przyjemnych Podrygów. Nie potrafię go umiejscowić w czasie, bo dane zachowane na twardym dysku mojej pamięci są sprzeczne.

Używając nomenklatury pani Marysi – leżę na katafalku. Patrzę w sufit, ryczę w poduszkę, wskazówki zegara przesuwają się tak upiornie powoli. Jest – druga, trzecia, czwarta po południu? Od rana jeszcze nie wstałam. Nic nie jadłam, nawet mojej tabletki seronilu i kisielu z otrębami, podstawy mojego pożywienia. Nie jestem w stanie przeczytać gazetki „Mój pies”, o walających się przy łóżku starych „Charakterach” nie wspominając. Książki włóżmy między bajki. Zresztą nie chcę niczego czytać. Chcę zniknąć. Dzwoni Gabrysia. „Co robisz?”. „Nic”. „Aha. A nie pojechałabyś ze mną kupić wykładziny do łazienki? Podjadę po ciebie”. Gaba. Z Gabą było dobrze. Wszak i tak trzeba czymś wypełnić ten cholerny czas. Niech będzie ta wykładzina.

Dokładnie ten sam schemat. Zwlekam się z łóżka półżywa, zapłakana. Gabrysia czeka na dole. Schodzę. Ledwo idąc. Jedziemy, po drodze chlipię. Wchodzimy do sklepu, dużego, w którym jest jasne światło, hałas i ludzie. Gaba głupieje, bo wybór za duży, a w dodatku w perspektywie mamy jeszcze babskie układanie tej wykładziny, do którego nie wiemy jak się zabrać. Chce się wycofać: „słuchaj, to jednak idiotyczny pomysł. Nie poradzimy sobie same. Trudno, odpuśćmy, przyjadę z Szymonem”. Przejmuję pałeczkę. „No co ty. Zwariowałaś? Dlaczego nie? Poczekaj. Spokojnie. Trzeba znaleźć jakiegoś pana i zapytać, ja to potrafię robić”. To była prawda: faktycznie potrafię, a metoda „na blondynkę” jest skuteczna, faceci czują się wtedy dowartościowani. Blondynka, która chce układać wykładzinę, absolutnie nie wiedząc jak, jest po stokroć lepsza od brunetki, która świetnie się na tym zna i tylko próbuje ustalić ze sprzedawcą właściwą grubość ostrza noża do tapet. Sprawdzone wielokrotnie.

Pana upolowałam i ucięłam sobie z nim pogawędkę. Prawie udało mi się go przekonać, by nam tę wykładzinę ułożył, ale ostatecznie nie zgraliśmy się czasowo. Dzwonił nawet do kolegi, ale kolega też nie mógł. Wytłumaczył więc dokładnie, ile kupić, czym ciąć i jak. Zadanie wykonałam i byłam z siebie dumna. „Nieźle ci szło” – mówi Gabrysia z uznaniem, puszczając oko. Mocno czuję, że nie chodzi jej o wykładzinę, ale nie wiem, o co. Patrzę półprzytomnie: „Ale co?”. Spogląda spode łba: „No nie rób sobie jaj”. „Yyyyy?”. „Wrócisz tu jutro i będzie twój!”. Z oczyma jak spodki protestuję słabo: „Gaba. Nie rozumiem cię…”. Szczerze protestuję. Patrzę na nią bezradnie. Tym razem ona głupieje. „No Iza, przecież ty go podrywałaś, prawda? Nie mów, że nie. Nie widzisz, jak ci się dał owinąć wokół palca?”. Nie. Nie widziałam. Próbowałam się tylko dowiedzieć, jak dwie blondynki mają się zabrać do męskiej roboty. Po co miałabym podrywać sprzedawcę wykładzin?

A potem – potem wtachałyśmy tę wykładzinę do domu, weszłyśmy do łazienki i – klops. Pan nie powiedział, z której strony zacząć. Od czegóż mam jednak tatę? Chciałam go poprosić, żeby przyjechał nam pomóc, ale Gaba nie pozwoliła. Próbowałam ją przekonać: że mieszka blisko, ma po drodze z pracy i lubi takie akcje. Nic z tego. Nie. No dobra, nie to nie. W takim razie tylko zadzwonię i pogadam. „Iza, ale jakim cudem on ci to wytłumaczy przez telefon? Przecież musiałby tu być i to widzieć!” „Nie bój się. Daj nam szansę. On mnie zna nie od dziś”. „Miś, posłuchaj. Wyobraź sobie, że układasz linoleum w łazience. Łazienka ma wymiary pi razy oko 2x2, a wykładzina jest ucięta z zapasem, 2,5x2,5. Wszystkie ściany są krzywe, a na podłodze są stare, również krzywe kafelki. I teraz skup się. Idę z ruchem wskazówek zegara. Na jednej ścianie masz drzwi, a w rogu dwie rury od ciepłej wody wchodzące w podłogę. Na drugiej ścianie jest kibel. Na trzeciej umywalka z nogą, a na czwartej wanna, pod wanną taka dziura na nogi. Z której strony byś zaczął?”

„A gdzie ty układasz tę wykładzinę?” – zapytał ciekawsko ojciec. „U Gabrysi”. „Ale gdzie ta Gabrysia mieszka?” „Na Broniewskiego”. „Aha. No to tam faktycznie może być krzywo, bo to jest sztuka budowlana lat siedemdziesiątych. A jakiegoś chłopa nie macie?” „To ma być niespodzianka dla chłopa. Mamy trzy godziny”. „Aha. To może być trochę mało. A czym chcecie ciąć?” „Nożem do tapet. Tak nam Pan w sklepie doradził”. „Rozumiem. To powiedz jeszcze raz – jak te ściany idą?” Powtarzam powoli, spokojnie. Oczy słuchającej tej rozmowy Gabrysi robią się większe i większe. Siedzimy w tej łazience na podłodze, między nami rulon wykładziny. Wypełniamy całą przestrzeń, a rulon nawet wystaje. „Aha. No to wiesz…. Ja bym chyba zaczął od tych rur. Bo wtedy przećwiczycie docinanie na małym kawałku, a potem zabierzecie się za większe dziury”. „Dobra. A co z kiblem? Mamy go odkręcić?” „A gdzie jest odpływ? W podłodze, czy w ścianie?” „W ścianie”. „W takim razie jeśli odkręcicie, to istnieje niebezpieczeństwo, że… wiesz jakie? Pomyśl!” „Się wyleje?” „Ano właśnie. Może się zdarzyć, że utoniecie w gównie sąsiada. Musisz chyba przeciąć od tyłu, a potem zrobić kółeczko wokół podstawy muszli. Nie będzie to najpiękniej…”. „No właśnie… A nie da się jakoś zatrzymać tego gówna i zatkać rury?” „Nie radziłbym próbować. Czym grozi – już Ci powiedziałem, dalej wasza sprawa, duże dziewczynki jesteście”.

Czy należy uznać, że tym razem próbowałam uwieść własnego ojca? Nie. Poprosiłam go o pomoc, a on mi jej udzielił. Skutecznie. Nie zastanawiał się nad sensem moich poczynań. Znał mnie wszak od 24 lat i zdążył się przyzwyczaić, że nie zawsze rozumie, o co chodzi w tym, co robię. Na trzeźwo również płatałam niezłe figle, a z mojego pierwszego życia czerpałam łapczywie, garściami i większość wariackich pomysłów wprowadzałam w czyn. Nie próbował zrozumieć. Był obok i kochał, jak umiał. Czy wobec faktu, że umknęła mu moja kilkumiesięczna i nieomal śmiertelna depresja, można by oczekiwać, że zauważy hipomanię? Nie. Nie, nie i jeszcze raz nie. Ogórki nie śpiewają. Ale oczy Gabrysi były duże i bardzo okrągłe.

*

Takie urywane, fragmentaryczne te wspomnienia. Wszystko można by zbić i powiedzieć, że wyolbrzymiam. Że każdy ma kiedyś głupawkę i każdy potrafi nieświadomie uwodzić oraz zapalić się do układania wykładziny. Właśnie dlatego tak trudno diagnozuje się II typ ChAD. A raczej: wszystko, co nie jest tym, co kiedyś uważano za I typ.

Można nawet pytać, czy półdniowe odpały w depresyjnym otoczeniu, a już tym bardziej bez niego, w ogóle da się podciągnąć pod kategorię hipomanii. Doskonałej książki profesora Rybakowskiego wówczas nie było. Pilnie studiowana przeze mnie w pierwszych latach przygody na biegunach książeczka państwa Papolosów [komu do cholery ją pożyczyłam?] tego nie przewidywała i dlatego ja również nie. Anglojęzycznej literatury fachowej [może ktoś chce mi sprezentować to drugie wydanie?] dla lekarzy wtedy jeszcze nie studiowałam, dość późno wpadłam na ten jakże zbawienny pomysł. "To chyba jednak był wtedy mix" - zwierzam się spotkanemu ostatnio psychiatrze. "Nie wiem, nie pamiętam, za mało danych". „Wie Pani, w sytuacji, gdy nikt tak naprawdę nie wie, czym jest choroba dwubiegunowa, to porywanie się na próbę zdefiniowania, czym jest stan mieszany, wydaje mi się być czystą ezoteryką” – powiedział mi dr Piotr Świtaj i choć castingu na razie nie wygrał, to bardzo go za ten tekst polubiłam. Zaimponował mi. Bo ja tak naprawdę również wolę inne wytłumaczenie. To było i jest kuriozum o nazwie „Iza”. Tylko i aż. W tę rubryczkę mieszczę się idealnie.

„I ty naprawdę masz dzisiaj doła?” – dopytuje Gaba znad pamiętnej wykładziny. Pan nie do końca dobrze nam doradził, może jednak nie znał się na tym tak dobrze, jak mi się wydawało. Nieopatrznie kupiłyśmy wariant przemysłowy, a on zapewnił, że będzie porządna i długo wytrzyma. Porządna może i była, ale ciąć ją nożem do tapet wcale nie było łatwo. Koniec końców jednak się poddałyśmy. To znaczy: Gabrysia wyprowadziła mnie z łazienki siłą, bo ja chciałam bawić się dalej i nie mogłam zrozumieć, dlaczego ona już nie chce. Wykładzinę ostatecznie położył Szymon i wcale nie zrobił tego równiej. Przy następnej wizycie nie omieszkałam sprawdzić. Co się uśmiał z babskiej inicjatywy – to jego. Co ja się nacieszyłam – to moje. „No. Dopóki nie zadzwoniłaś, cały dzień przeleżałam rycząc i patrząc w sufit, a potem ledwo się odskrobałam od łóżka... Wiesz, nie miałam siły dojść do samochodu, po drodze dwa razy stawałam, żeby odpocząć, a przecież stałaś przed blokiem. Ja już nie mogę, Gaba, już nie mogę. Teraz z tobą jakoś raźniej, ale na co dzień jest upiornie. Leżę i czekam, aż dzień się skończy” – odpowiadam zgodnie z prawdą, becząc jak krokodyl nad kieliszkiem wina. I każdy normalny człowiek daje się na to nabrać. Ze mną na czele i z moją osobistą panią doktór, specjalistą psychiatrą, włącznie.

1 komentarz:

  1. hej Izo :) tak, uwodzenie i przeciaganie na swoją stronę sprzedawców to może jakaś cecha właściwa dla ChadII, potwierdzam za Ciebie i siebie. ogromnie lubię to robić. dalibóg, nie wiem, na ile świadomie. Ann ;)

    OdpowiedzUsuń