niedziela, 8 maja 2011

kłapouszku, ja go pękłem

Poszukiwane jest słowo polskie, czterozgłoskowe, zakończone na -iłość, rozpoczynające się ze względu na aliterację na literę p, ogólnym swym brzmieniem przypominające ze względu na kalambur wyraz 'słupek', miłe w dźwięku i oznaczające 'nogę'. Uczciwy znalazca zechce je dostawić za stosownym wynagrodzeniem pod wskazanym poniżej adresem.

(Artur Sandauer, Troski tłumacza)

***

Próbuję nieudolnie tłumaczyć mojej nie mającej pojęcia o hebrajszczyźnie mamie co znaczy zdanie, które nie daje mi spać po nocach: ASZER LO HEKIM LO ZECHER, a konkretnie - na czym polega problem z czasownikiem hekim. W pewnym momencie mama przerywa wpół słowa: "wstanął!!!" Prostota tego rozwiązania mnie powaliła. Krzysiu! Dlaczego nie mogę tego tak przetłumaczyć? W n-tej rozmowie z mkw na ten temat wpadam na inny, równie bliski prawdy pomysł: pot. "zabezpieczył". Krzysiu! Dlaczego tak też nie mogę tego przetłumaczyć?? Bo ogólnie rzecz biorąc chodzi mniej więcej o to: "zabezpieczył metodą wstanięcia". W każdym razie jest to najbliższy oryginałowi odpowiednik jaki przez ostatnie dwa tygodnie udało mi się wymyślić. Krzysiu.......... jesteś tam?


A konkretnie:

Przy stole siedział dziadek i wodził po nim chudymi palcami, a pod ścianą spało w wózku dziecko – świat przychodził i świat odchodził, i jakby przepaść rozwierała się między nimi. Dynastia została przerwana. Stary ojciec rodziny nie uznał swojego prawnuka...

...który nie ustanowił mu pomnika
...który nie zachował jego pamięci
...który nie zabezpieczył ;-) mu pamięci
...który nie wskrzesił mu pamięci
...który nie przywrócił mu pamięci
...który nie zbudował mu pamięci
...który nie uchował mu pamięci
...który nie ocalił mu pamięci
...który nie ocalił śladu pamięci

...który nie przywrócił pamięci pokoleń
...który nie ustanowił pamięci pokoleń
...który nie ocalił pamięci pokoleń
...który nie zbudował pamięci pokoleń
...który nie zachował pamięci pokoleń
...który nie poniósł pamięci pokoleń
...który nie podniósł pamięci pokoleń
...który nie podjął pamięci pokoleń
...który nie uniósł pamięci pokoleń
...który nie wzniósł pamięci pokoleń
...który nie zadbał o pamięć pokoleń
...
...który nie zachował śladu pokoleń
...który nie ocalił śladu pokoleń
...
...który nie podjął dziedzictwa pokoleń
...
...który przerwał pamięć pokoleń
...który przerwał łańcuch pokoleń
...
...na którym zerwała się pamięć pokoleń
...
...
...
?
?
?
?
?


Preferencje mkw są mi znane, ale może ktoś inny spośród PT Czytelników weźmie udział w plebiscycie?

***

W tych nocnych koszmarach znad kart Odysei na pocieszenie macha do mnie ręką pewien stary filolog:

W toku swej pracy nieraz myślałem, jak niewiele więcej trudu wymagałoby przystrojenie jej w heksametry, a niekiedy byłoby to łatwiejsze, gdyż rozgrzeszałoby brak precyzji, której poszukiwałem często z niemałym wysiłkiem. Przeżywałem udręki i niepokoje o poszczególne zwroty i słowa, o wyrazy zamglone dawnością, o czasy i tryby, osłonięte delikatnym jak gaza odcieniem, o nazwy i wygląd przymiotników, o imiona ptaków i roślin, o rzeczowniki, przymiotniki, przysłówki, o składnię zdań – po całych dniach i nocach one nie prześladowały i jeszcze nie odstępują. Ktoś próbując mnie uwolnić od zmory powiedział: „Po cóż się tak troszczyć? Przecież świat na tym nie stoi!” Wiem. Ten duży świat na tym nie stoi, ale ten mały świat, który buduję ze słów, na tym właśnie stoi, i każde sypkie słowo grozi upadkiem jakiejś jego części.

Zaś ta sama mama, co chciała wstanąć pamięć, próbując mnie uwolnić od zmory powiedziała dziś rano zdesperowana: "ty to tłumaczysz dla ludzi czy dla naukowców? bo ludzie to co najwyżej stwierdzą, że niezgrabnie ci się powiedziało" "Mamo. Zrozum, że to kicha niezgrabnie przetłumaczyć najważniejsze zdanie w całym tekście" - zaprotestowałam z rozpaczą. "Patrz punkt pierwszy" - odpowiedziała mama. "A poza tym to już chyba wystarczająco dużo czasu poświęciłyśmy w ostatnich dniach temu opowiadaniu. Ja w każdym razie zamykam temat".

Westchnęłam jej na to bezradnie, po cichu, bardzo po cichu, żeby przypadkiem nie usłyszała: na żółwiach, mamusiu, na żółwiach... a ty nic o tym nie wiesz!


PS Wczoraj na połoninie -3, widoczność < 50m, warunków narciarskich: brak, warunki turystyczne: trudne.

PS2 czym jest to, co widzę wokół obrazków, jeśli html mówi: img border="0"?

PS3 Kto wklepie w wyszukiwarkę obrazów "kłapouchy balonik" ten zrozumie mój smutek.

PS4 "Wie Pani, czym różni się Żyd od Anglika?" - zapytała mnie kiedyś moja terapeutka na progu drzwi wYjściowych. "yyyy?" "A jak się żegna Anglik?" "No... po angielsku?" "Otóż właśnie. Czyli nie żegna się i wychodzi, tak?" "Si". "No więc Żyd robi to po żydowsku. Czyli żegna się trzy razy i nie wychodzi!"

poniedziałek, 2 maja 2011

hic transit

"Jadę odczarowywać Bukowe Berdo i trochę się boję. Takie większe trochę" - zeznałam w środę mojej terapeutce. Jak to z tym czarowaniem będzie nie wiem, bo aktualna pogoda na połoninie odebrała mi co nieco kurażu; co prawda 50m zawsze lepiej niż metr, ale zapowiadany śnieg wydaje się być bardziej niż prawdopodobny. Na cięcie na żywca chyba wciąż nie jestem gotowa. Wkleję więc w ramach ersatzu kartkę z pamiętnika, a nuż Wielebny się ulituje i jednak da mi szansę? [A może w zasadzie już ją niechcący dał, rzucając we mnie Meggedem, którego tłumaczyłam w Tybindzie?]

***
Pamiętnik Izy z czasu niemocy

AD 2003
spisany pięć lat później
z tytułem pożyczonym od Ann
i Bieszczadami w tle
[fragmenty]

***

WIOSNA
Najpierw myślałam, że jestem niewydolna. Nie mam siły, nie daję rady, nie znajduję motywacji ani radości życia. Codziennie boli mnie kręgosłup. Często boli też klatka piersiowa, duszno mi, kręci mi się w głowie. Meteopatia, zawsze byłam meteopatką, powtarzam sobie, to dlatego zła pogoda ścina mnie z nóg. I kryzys trzeciego roku, to dlatego studia już nie cieszą, to dlatego nie mam siły uczyć się łaciny i przygotowywać lektur, choć parasangi i Marek Tuliusz leżą na biurku i straszą. Jestem ciągle zmęczona. A zła pogoda zdarza się nader często. Nie, nie mam anemii, sprawdziłam, mama i siostra nie dawały już żyć. Ale wyniki morfologii jak złoto. Może wreszcie okaże się, że mam raka, czepiam się tej myśli jak wybawienia. No bo jeśli nie, to co. Dlaczego inni mogą, a ja nie? I dlaczego trwa to już tyle miesięcy, i nie przechodzi?

LIPIEC
Nie cieszy mnie Paryż, mój Paryż, piękny Paryż. Wstanie rano na zajęcia graniczy z cudem, a konieczność zostania w bibliotece po południu przewraca, muzeum Picassa w pięknym Marais nie wzrusza. Chcę spać. Dajcie mi spać. Nie mam siły, nie chciejcie ode mnie niczego. Piękne, przytulne mieszkanko na Montmartre, śpiwór na karimacie, pozwólcie mi w nim zostać, nie wychodzić, nie wstawać. Po kursie dwudniowe seminarium, dobre seminarium, potrzebne mi seminarium, seminarium, o którym marzyłam i na które nie mam siły się dowlec. Mając do wyboru dobre seminarium, do udziału w którym nikt mnie nie zmusza i na które jeszcze rok wcześniej pobiegłabym jak na skrzydłach, a dwa dni spania przed kolejnym miesiącem nauki – bez dwóch zdań wybieram to drugie. Obiektywnie rzecz biorąc może i zdrowe. Subiektywnie, mishowo – fatal error, file not found. Żona chodzi na zajęcia, ja zostaję w domu. Nie mam siły. Po prostu nie mam siły wstać. Nie rozumiem tego, ale od nierozumienia siły nie przybywa. Boję się, tracę grunt pod nogami, nie wiem, co się dzieje. Ale nie mam siły i już. 

SIERPIEŃ
Tybinga. Też nie cieszy. Codziennie budzę się nad ranem, o trzeciej, czwartej i nie mogę dalej spać. Słucham miarowego szumu ciężarówek przejeżdżających niedaleką obwodnicą. O siódmej trzydzieści włącza się radio. Lokalne wiadomości podają długość korków na okolicznych autostradach. „Zwanzig kilometer Stau” i wiadomości o objazdach brzmią jak najlepsza kołysanka, codziennie to samo, tylko liczba kilometrów zmienna, a mimo tego zarówno zaśnięcie, jak i wstanie z łóżka zdaje się przerastać moje możliwości. „Odskrobanie się od łóżka”, jak to nazywa Marta. Tak, właśnie. Odskrobanie się. 

Na całe szczęście jest Anton, który co rano puka do moich drzwi, czekając z drugiej strony, aż wstanę i otworzę. „Ty wstała? - pyta retorycznie. Wstawaj, nie uspiejem!”. Troszczy się o mnie jak młodszy brat, dobrze, że jest. Pozwalam mu się o siebie troszczyć. Ma 17 lat i właśnie po raz pierwszy w życiu się zakochał. Opowiada mi o tym, o studiach, o pracy, o życiu w Moskwie. Pożycza komputer, żebym mogła resztką sił stukać mishową pracę roczną, która jak zwykle nie chciała napisać się w czerwcu. Codziennie budzi, szykuje śniadanie. Nie wiem, czy bez tego dotarłabym rano na uniwersytet. Nie sądzę.

WRZESIEŃ
Bieszczady, moje Bieszczady. Agata proponuje, żebym została u niej jeszcze tydzień, że w następny weekend pojedzie ze mną. Nie chcę zostawać. Nie chcę z nią. Chcę być sama. Chcę, muszę uciec. Może tam będzie lepiej, może tam znajdę spokój. Nie potrafię nawet podjąć decyzji, którym autobusem pojadę. Pójście i sprawdzenie rozkładu na przystanku jest za trudne. 

Dzień pierwszy
Wychodzę w ciemno o piątej rano. Coś podjeżdża, wsiadam. Chyba nie ten kierunek. Chyba powinnam się przesiąść. Nie mam siły. Dajcie mi spokój. Byle do przodu. Jakimś cudem w końcu wysiadam w Smereku. Jest południe. 

Kupuję w sklepie coś do jedzenia, przebieram się. Grzeje słońce, liście kolorowe, przede mną tylko podejście pod Smerek i Wetlińska, lightowa trasa na pierwszy dzień, planuję ostrożnie, ale mój kręgosłup dawno już nie nosił plecaka, a boli coraz częściej i coraz mocniej. Spoglądam nieśmiało prosto w słońce. No, góry, dodajcie mi sił. Za trzy godziny powinnam być w schronisku, zastanawiam się nawet, co będę tam robić od czwartej po południu do nocy. Ale nie jestem. Po trzech godzinach nie jestem nawet na szczycie Smereka. Wciąż czołgam się pod górę, co chwila staję, łapię oddech. Pochylam się, próbując dać odpocząć bolącym plecom. Sms od Moniki: „porzuć troski, a kręgosłupowi na pewno będzie lepiej”. Dwa, trzy kroki. Odpoczynek. Jak staruszka. Takie długie to podejście, zupełnie inaczej je zapamiętałam sprzed lat, gdy w liceum zbiegaliśmy tamtędy z Wetlińskiej w podskokach. 

Wreszcie połonina. To już tuż tuż, ona przecież krótka jest. Jeszcze tylko godzinka. Idę dalej, byle do przodu, siłą rozpędu. Machinalnie odpowiadam ‘dzień dobry’ mijającym mnie ludziom. Wyprzedza mnie grupa fotografów ze sprzętem. Widzę kolorową buczynę, wszystkie kolory jesieni, po raz pierwszy wreszcie trafiłam na taką feerię barw, widzę i wzruszam ramionami. Piękna, ale… dajcie wy mi wszyscy święty spokój. Dojść. Żeby tylko dojść. Krok za krokiem, jeszcze jeden, za mamusię, za tatusia, za wetlińską, za caryńską, za rawkę małą, za rawkę dużą, za bukowe. Do schroniska docieram przed ósmą, równo ze słońcem. Widzę, jak stado fotografów rozstawia pracowicie wtaszczony sprzęt, by uchwycić ostatnie promienie w wieczornej mgle. Bez tchu padam na ławkę i patrzę, jak pstrykają, ramię w ramię, pstryk w pstryk. Śmiesznie to wygląda. Gdzie potem opublikują te same zdjęcia? - myślę na boku. A nie na boku mam w głowie tylko jedno: TO JUŻ. Zniknął dylemat, co zrobić z czasem. Paść, po prostu paść na nos. Spać. Ale sen nie przychodzi…………………… 

Wie viel Kilometer Stau?

Dzień drugi
Schodzę z wetlińskiej na przełęcz pod Rawkami. Długo schodzę, znów przystaję co dwa kroki i znów wszyscy mnie wyprzedzają. Siadam przed schroniskiem, modlę się nad zupą jagodową i myślę o tym, że nigdzie indziej już nie dojdę. Na żadną Rawkę, ani Małą, ani Dużą. Trudno. Na więcej nie mam siły. Stopem do Ustrzyk, goprówka dobra meta. Jutro, jutro pójdę w te góry. Już jutro na pewno, tak naprawdę, na poważnie. Może jak zostawię plecak, to dojdę, a one jutro mnie uratują.

Dzień trzeci
O piątej rano jeden z goprowców zgodnie z umową podrzuca mnie do Pszczelin. Bukowe berdo. Nie pyta, czemu sama, to miłe. Nie dziwi się, że chcę iść we mgle. Ludzie gór chyba rozumieją. Że czasem trzeba. Za to zawodowo: kanapki? Herbata? Czekolada? Mapa? Telefon? Czapka, rękawiczki? Zapałki? Latarka? Tu mnie ma. No nie mam, zapomniałam z domu. Ochrzan. To niepoważne. 

„Wie pan… wielkiej straty nie będzie…” – ciśnie mi się na usta zanim pomyślę, żeby zamknąć dziób. Badawcze spojrzenie. „Dziewczyno, różnych desperados to tu trochę było, my takich nie potrzebujemy… strasznie dużo z nimi potem roboty, a my bez tego mamy jej wystarczająco” – mówi szorstko, gniewnie, bez cienia empatii. „Więc ty się zastanów po co chcesz iść, bo może cię zawieźć z powrotem?”. Twardo, konkretnie. Może i tak, może to właśnie tak trzeba. O tym dżentelmeni nie mówią. Więc nie, nie, jest ok., tak mi się tylko wyrwało, mam wszystko poza latarką, zejdę przed nocą, będę rozsądna, dajcie mi spokój. Dajcie mi spokój. Idę wszak po ratunek, kolejny raz, może teraz, w tej mgle i w tym deszczu, może teraz się uda. 

Idę. Do góry. Powoli. Wciąż powoli. W deszczu i mgle, w błocie, pod wiatr. Widoczność na połoninie na metr. Przez osiem godzin nie spotykam nikogo. Wieje, pada. Gubię szlak parę razy, rozumem się próbuję się przestraszyć, ale serce... Jak wyżej. Walczę z tą mgłą najlepiej jak umiem, do przodu, krok za krokiem, do przodu. Czasem do tyłu. Za mamusię, za tatusia, za wetlińską, za caryńską, za rawkę małą, za rawkę dużą, za bukowe, za mgłę, za błoto, za niedźwiedzia. Wytarzam się w tym błocie, wysmaga mnie wiatr i deszcz, zamarznę na zapas, za wszystkie czasy, a potem zejdę w krainę słońca i odzyskam pion. Hm? Panie B? 

Zeszłam. Przed nocą, jak obiecałam, po jedenastu godzinach, przemoczona na wylot. Tylko słońca jakoś nie było. Zaświeciło dnia następnego, wysuszyło buty. Pewnie ładnie tam na Bukowym. Szkoda, że przegapiłam. No i z pionem się jakoś też rozminęłam. Definitywnie, jak widać. Hic transit gloria mundi?