piątek, 31 lipca 2009

ręce

Ręce... te dziwne, duże, łyse ręce... to one drapią po nosie i za uszkami, głaszczą miękko. One psują alternatywny porządek w klatce, zbierają wszystkie bobki tak, że trzeba robić je od nowa stale i wciąż, układają dywanik po swojemu, nie widząc świeżo zrobionego porządku i zmiatają kompozycję z siana na podłodze w kuchni. Zdejmują z łóżka, nie doceniając wzoru na prześcieradle, przeganiają ze stołu, zabierając znalezionego tam miśka haribo. Te ręce potrafią też złapać, choć wiedzą, że się tego nie lubi. Złapać i nie puścić, złapać i nie zważając na protesty pchać do pyszczka strzykawkę z gerberkiem albo białym paskudztwem o bananowym smaku, kłuć w kark wstrętną igłą. Te ręce wsadzają do transportera, zamykają i zabierają w inne, obce miejsce, w którym inne ręce znowu kłują i karmią na siłę.

Ale przecież te same ręce zawsze otwierały lodówkę, przecież to one przynosiły do domu dużo dobrego zielska, przecież potrafią otworzyć puszkę z granulatem i torebkę z pasternakiem dużo szybciej, niż króliczy nos. Te ręce głaszczą przez całą noc, pod łóżkiem, pod biurkiem, pod lodówką, głaszczą i drapią po nosie, tak lekko, tak czule, ale czy nie widzą, dlaczego nie widzą, że od tego głaskania wcale nie łatwiej tym nosem oddychać? Ręce... może te ręce wiedzą co robią?

Duże brązowe oczy patrzą na nie ufnie, umęczone, przestraszone, zgubione. A ręce znowu gdzieś wiozą, znowu kłują, i tak bardzo jakoś przepraszają, i ten duży łysy nos wtula się w rude futro na nosie, na karku, na brzuchu, i spływa po nim słona strużka.

Podobno jest takie miejsce, gdzie można spotkać babcię Księżniczkę, wuja Gwidona, kuzyna Kreta i krecią mamę, Klapka z Białegostoku i nawet tego gówniarza Nietoperza, któremu się kiedyś wyrwało kawał futra. Podobno tam już nic nie boli, nikt nie łapie i nie kłuje, podobno tam wcale nie trzeba otwierać szeroko pyszczka, by starczyło powietrza, i nigdy, nigdy nie ma powodu do tego, by głośno płakać z bólu i strachu. I są tam całe pola bazylii i mięty, są grządki z pizzą, czekoladą i źródła baileysa, a dojrzałe rodzynki spadają z drzew. Kuweta jest wszędzie i wszystkie kable i prześcieradła można do woli gryźć. I żeby się tam znaleźć, trzeba tylko pokicać za jakiś most.

Tak w kazdym razie mówi ten duży łysy nos wtulony w futro, do uszka to mówi długiego, najpierw prawego, potem lewego, a dwie pary dużych, łysych rąk głaszczą i drapią po nosie rudym i futrzastym. Oddycha się coraz lepiej, spokojniej, trochę się w rudej w głowie kręci, znajomy głos powoli ucicha w oddali. I tylko jeśli to wszystko jest takie piękne, to czemu ta sól nie przestaje kapać mi na pysk?

wtorek, 28 lipca 2009

abulia

Na ulubionym (? - a przynajmniej jednym z ulubionych) forów aktualnej kretynki przeczytałam dziś:

Abulia
(gr. αβουλία - brak woli) - objaw kliniczny pod postacią zaburzenia aktywności, polegający na chorobliwym niedostatku lub braku woli, który przejawia się w niemożności podejmowania decyzji i działania. Objaw charakterystyczny dla depresji endogennej, schizofrenii oraz uszkodzenia płatów czołowych (zespół czołowy). Czasem zamiast terminu abulia używa się słowa hipobulia - podkreślając tym samym, że chodzi o obniżenie aktywności, a nie jej całkowity zanik.

Patrzcie państwo. Na to się dziś skarżyłam mojemu panu dr. Tylko nazwałam to jakoś mniej delikatnie - opieprzaniem się.

A poza tym to wisi tu to chorowanie i wisi, bo abulia dopadła też rudą. Niby łeb się wyprostował, oczy przestały latać, kicamy raczej prosto a nie jak pijany marynarz i nie wywalamy się po drodze, ale znów wróciłyśmy do etapu gerberka do dzioba. Jak już ją unieruchomię to nawet całkiem współpracuje: wieczorem tym sposobem wciągnęła prawie pół słoiczka. A gdy się do niej zbliżam o poranku, nie wiedzieć czemu warczy na mnie i rzuca się z pazurami. Pewnie chodzi jej o tę igłę w kark, ale ja igłę przynoszę dopiero w drugim rzucie, najpierw przychodzę się przywitać, więc nic nie rozumiem. Szczeżujskiego chorowania mam już serdecznie dość, i ona chyba takoż. Zapomniałam się chyba pochwalić, że w czasie pochłaniania w/w geberka zostałam obsikana. Ot, szczegół.

PS Może mnie ktoś też powinien karmić gerberkiem i strzykawką, hm? A tu żona w Paryżu i nie zrobi z owsa ryżu.

niedziela, 19 lipca 2009

chorujemy :(

Wstałam wczoraj i jak co dzień niezupełnie obudzona potuptałam uwolnić Rudą. A ona nic. Witam się z nią. A ona zamiast fuknąć i pogonić pod lodówkę szybciej ode mnie, wylizuje mi łapę. Nie, nie dwa liźnięcia i zatopienie ząbków na znak protestu przeciw nienatychmiastowemu nakramieniu, tylko pół łapy. Zaniepokoiłam się. Poszłam otworzyć lodówkę. A ona czeka, aż jej przyniosę pod nos. Wzięłam garść granulatu, podstawiłam pod króliczy nos. A ona wącha, niezdecydowana, i powoli, nieśmiało sięga pyszczkiem po granulkę. Nie jest dobrze.

Bluzka, spodnie, buty, transporter, taksówka, oaza. W kark: steryd, antybiotyk, witamina b6, w dziób: białe paskudztwo. Zielona trawka w Zambskach spadła z planu. Pani wet (ta, co iskała Kocia) kazała posprzątać w klatce (sic!), włożyć tam zwierza i patrzeć, ile je, bobczy i sika. No i kłuć i dopyszczać przez 3 dni. Wróciłam, posprzątałam. W tym czasie zwierz pokicał najpierw pod lodówkę, potem po krótkim namyśle pod łóżko i tyle go widzieli. Ania, widząc, jak wczołguję się tam z plażowym ręcznikiem, ligniną, miską siana, wody i półmiskiem smakołyków, skwitowała: o, Mahomet do góry?

Zwierz biedny, ząbkami zgrzyta wcale nie z radości. Granulatu nie tyka, pasternaku nie tyka, marchewki nie tyka. Ale karton podgryźć umie, wodę pije jak smok, natką, jabłuszkiem i bazylią nie pogardził, więc może - może nie jest najgorzej? Matka natura nie stworzyła uszu po to, by były przedłużeniem duszy, a ich właścicieli, by w wersji mini z dala od drapieżników żyły po 10-12 lat, żeby wycierając sobie pięty kicały po podłodze zamiast po trawie, żeby ktoś je irracjonalnie kochał. Tak nieprawdopodobnie kruche są, tak niewiele im trzeba, by pokicać za tęczowy most. Księżniczka, Nietoperz, Gwidon, Krecik i jego mama. Pusto bez nich. Trzymajcie kciuki, nie lubimy pierwotniaków i innych encefalolokatorów :((((

czwartek, 16 lipca 2009

Sen o małych kotkach

Kiedyś, jakieś dwa lata temu, w drugim roku terapii miałam straszny sen. Tak przerażający, że obudziwszy się zapisałam go, tak jak pamiętałam, tyle co pamiętałam. Mnie się rzadko coś śni, lub jak kto woli - rzadko kiedy pamiętam, co mi się śniło. Wiedziałam, że sen ten jest bardzo ważny, choć nie rozumiałam go i cała trzęsłam się z przerażenia.

Śniły mi się małe kotki. Na klatce sąsiedniej do klatki mojej babci ktoś je mordował. Pani Jola kiwała głową, że tak przecież zawsze było, słuchała mojego przerażenia bezbrzeżnie nim zdumiona. Że wszyscy o tym mówili, że zawsze tak było, że ci ludzie tam już tak mają, że koty mordują, zwłaszcza małe, tyle ich przecież jest, ciągle nowe się rodzą. Biegłam, biegłam z całych sił, żeby zdążyć przed katem. Biec trzeba było przez górki, piaszczystą drogą; biegłam więc najszybciej jak potrafiłam i tak po kolei, po jednym, pod dwa zabierałam je pod bluzą do mieszkania babci, która umierała. Sześć dorosłych i prawie czterdzieści małych. Tych, których główek nie zdołano roztrzaskać o ścianę. Każdy z nich był inny – miał swoje łatki i prążki, bawił się po swojemu, inaczej skakał, łasił się i mruczał. Rozłaziły się po całym domu, mama gderała, ale nie protestowała. Każdy dostał swoje imię i każdemu obiecałam życie, tak jak kiedyś moim braciom i siostrom chciałam nadać imiona i podarować historie. Wiedziałam, że babcia umiera, i że po jej śmierci trzeba będzie opuścić to mieszkanie i zabrać z niego kotki. Wiedziałam, że czeka – i nas, i ich oprawców – długa, wspólna podróż. To chyba był pociąg i nie było w nim przedziałów. Ale chyba nie bydlęce wagony, prędzej plackarta w kolei transsyberyjskiej... A może nie, nie pamiętam; na pewno dokądś mieliśmy razem jechać i raczej jechaliśmy pociągiem. W każdym razie wiedziałam, że niemal pięćdziesięciu kotom muszę znaleźć dom. A jednak wszyscy mnie wspierali. Rodzice, mama, mama najbardziej i na pewno, ale też inni bliscy, znajomi, przyjaciele, moja klasa i nawet mój cyniczny wychowawca. Stukali się w głowę, docinali, ale wspierali. A przynajmniej nie potępiali. Podśmiewali się, ale słuchali, dzwonili, pytali. Tak jakby swoją milczącą zgodą chcieli zadośćuczynić innym główkom i innym śmierciom. Wszyscy czuliśmy, że ocalenie tych maluchów jest sprawą pierwszej wagi.

Myślałam, że nigdy tego snu nikomu nie opowiem.

konwencja życia

Ale absolutnym nieodwołalnym warunkiem utrzymania się na powierzchni fali życia w pełni zdrowia psychicznego – jest przyjęcie dystansu w stosunku do przyszłości, w stosunku do śmierci. Nie wolno wybiegać myślą poza określoną teraźniejszość i rzeczywistość. Nigdy i w żadnych okolicznościach nie należy. Nie wolno mieć wątpliwości do własnego powodzenia w życiu, co do długości swego życia, co do konieczności zapadnięcia na określone choroby co do krótkości i bezwartościowości ludzkiego życia. Taka jest konwencja życia, od tego zależy nie tylko tzw. „radość życia”, ale przede wszystkim sama chęć życia, od tego zależy psychiczne zdrowie człowieka. A ten kto tej konwencji się nie trzyma, kto tego dystansu w stosunku do przyszłości, do własnego losu i własnej śmierci nie potrafi sobie wyrobić, kto przejrzał całą bezwartościowość ludzkich trudów, kto nie potrafił i nie chciał uwierzyć że tylko i wyłącznie praca dla dobra innych jest stanowi jedyny właściwy sens życia – ten nie jest już człowiekiem normalnym, ten zwolna wyobcowuje się ze swego środowiska, staje się innym, niż ogromna większość, staje się „wariatem”.

(Zygmunt Wizelberg, mój dziadek, 31 X 75)

Bo piękno na to jest, by zachwycało
Do pracy - praca by się zmartwychwstało

(kto inny, kiedy indziej)

znalazłam

Znalazłam dziadka Zygmusia. Znalazłam Ewę. Znalazłam to pierdolone MD. I trochę Mamy, babci Wisi, Henryka. Dużo siebie. Oraz bliżej niesprecyzowaną rodzinę niejakich Winawerów (żono??? :)) Dużo wzruszeń................. Więcej w bliżej nieokreślonej przyszłości.

wtorek, 14 lipca 2009

wielka mała

Szukają wielkiej wiary kiedy rozpacz wielka
szukają świętych co wiedzą na pewno
jak daleko odbiegać od własnego ciała

a ty góry przeniosłaś
chodziłaś po morzu
choć mówiłaś wierzącym
tyle jeszcze nie wiem

- wiaro malutka

I niech się te słowa dawno nie czytanego x. Jana od drzew niewierzących - się staną mottem moich wakacyjnych zmagań z Horacym. Niech. Niech się. Wajjikra.

wesołych świąt, żono!


Pójdziesz oglądać feu d'artifice?

PS Jestem dzielną dziewczynką, która właśnie zapłaciła rachunki. Ze światłem tylko 4 dni spóźnienia, telefon za czerwiec przed czasem (sic!!!), za maj nieco po czasie. I Mamie przy okazji coś skapnęło tytułem długów wszelakich. Hm. Lubię to uczucie i nie lubię go zarazem. Świat emocji jest skomplikowany.

czwartek, 2 lipca 2009

z(Z?)ydoski Pan Jezus

Czytam w świeżo wydanym Notatniku mistrza Konstantego:

Próbowałem odzwyczaić się od palenia, ale jeśli Pan Jezus nie mógł, to cóż ja mogę, chudzina? Przecież wyraźnie stoi w góralskiej piosence:
Zydoski Pan Jezus,
Maluśki, nieduzy,
Usiad se no psypiecku,
Fajecke se kuzy.

Stimt es, oder stimt es nicht?

Denerwuje mnie redaktorskie niechlujstwo. Notatnik wydany jest cudnie, na jednej stronie faksymile oryginału, na drugiej spisany tekst. Okładka, zdjęcia, mapa - naprawdę piękna książka. Tylko dlaczego moje zdolności paleograficzne zdecydowanie przewyższają kompetencje redaktora? Może dlatego, że oprócz odcyfrowywania literek warto jeszcze zastanowić się nad odczytaną treścią? Czytam ten tekst wydrukowany i nie zgadza mi się. A to ortografia, a to interpunkcja, a to sens. Z niedowierzaniem zerkam do rękopisu i widzę, widzę jak na dłoni - jest znak zapytania, którego redaktor nie zauważył, jest voulez-vous a nie voulez-wous, par a nie per, l'homme de la Renaissance a nie l'homme la Renaissance, l'affirmait a nie l'affirment, itd. itp. Myślałam, że tylko WUJ oszczędza na redakcji i korekcie. A tu nie tylko.

Tak czy siak, dużo w tym notatniku takiej dorożki, takiego dorożkarza i takiego konia, jakich w ogóle nie znałam i jakich bym się nigdy nie spodziewała. O, zielony Konstanty, o srebrna Natalio! Notatnik obejmuje zapiski z okresu od 18 VIII do 18 listopada 1941 z obozu w Altengrabow. Czyżby prezent na moje urodziny, te AD 39 przed moją erą? - pomyślałam próżnie.

Pisze Gałczyński w podarowanym mu przez kolegę zeszycie: Przed paroma dniami zrobiłem żartem wyrzuty Jankowi, że mi ofiarował ten brulion, bo mnie to zmusza do pisania. Tak to - mówiłem - miałbym spokój. A teraz osaczają mnie tysiączne problemy słownictwa, składni, słowem wiecznie ciężki problem stylu. Notatnik ten ukazał się teraz, bo Cesarzowa nie pozwoliła opublikować tych zapisków wcześniej niż 50 lat po śmierci męża.

Zakochani idziemy pod rękę
pod światłem Wielkiego Wozu.
A pamiętasz czarną udrękę,
gdy listy pisałem z obozu?

W snach jedynie widziałem wtedy
twoje oczy, Wisłę i most -
o, dni pełne strachu i biedy,
o, Kriegsgefangenenpost.

Tyle lat zmarnowanych w udręce -
jak dwie siostry: groza i nuda.
Księżyc wisiał jak srebrne serce
na niemieckich kolczastych drutach,

rzekę bólu do dna wtedym pojął
i płynęły noce i dni
z widłami w niemieckim gnoju
lub na pryczach w Strafkompanie.

A dzisiaj przynosi noc nam
pocałunki i winogrona
i szumi jak wieczna wiosna
flaga, flaga biało-czerwona...

I znów ta uliczka pochyła,
i tych klonów pod śniegiem rząd.
Wesołych Świąt, moja miła.
Miła moja! "Wesołych Świąt"!


(Wesoła Gwiazdka, 1948)

Zaprawdę - wielkim poetą był. Mimo wszystko, pani żono, choć nie znane wcześniej elementy biografii faktycznie kłują w serce. Przepiszę tu może jeszcze trochę, w bliżej nieokreślonej przyszłości. Ciekawa jestem, jak się biało-czerwona flaga w tym wierszu ma do mojej rozmowy z mkw, o tożsamości i identyfikacji?

środa, 1 lipca 2009

in facebook veritas?

Iza completed the quiz "Którą linia warszawskiego ZTM jesteś?"
with the result 301:
"Weekend to dla ciebie obce słowo. Kto w ogóle je wymyślił? I znów piątek wieczór. I znów dwa dni marazmu. No bo co? Przyjąłeś role samotnika, dla którego życie stało się rutyną i który nawet nie pamięta nazw przystanków które mija. Czym prędzej zjeżdżasz ze Żwirki i Wigury żeby zaszyć się w ciszy i spokoju Odyńca. Tu możesz zwolnic, tu jest dobrze. Jesteś sam ze sobą, nikt cie nie mija bo mało kto tedy jeździ. Ale potem nadchodzi szum Niepodległości, i jak w sinusoidzie raz jest ci lepiej a raz gorzej. Ale to jest twoje życie i takie wybrałeś. I jest ci dobrze. Czy aby na pewno?"

Hmmmmmm. W zasadzie moja mama nadaje do mnie co jakiś czas na podobnych falach. Zbieżność tych komunikatów mnie zastanowiła. A może... może 301 ma depresję vel MD? Taką nietypową, rapid cycling, mającą proszki na dobry humor w głębokim poważaniu? Z którą od paru lat nie może dojść do ładu? Może też zaczyna dzień od hausta benzyny i paru kropelek nienajtańszego smaru, regularnie u dobrego psychiatry oliwi silnik, zajeżdża do terapeutycznej myjni dwa razy w tygodniu i zwyczajnie nie ma już siły na życie towarzyskie, bo w pozostałym czasie musi wyjeździć swoje, a gdy już trafi do zajezdni, to pada na nos i resztką wcale-nie-zregenerowanych sił wywleka się z niej następnego dnia rano? Próbując zregenerować się w ów rzekomo obco brzmiący weekend?

Bo u mnie czas, w którym, jak to mówi mama, dziczeję, a jak mówi facebook - czym prędzej zjeżdżam ze Żwirek żeby zaszyć się w ciszy i spokoju Odyńca, to jest czas czarnych dziur. Wtedy czeluście Odyńca są czymś, czego pragnę najbardziej na świecie i wygrzebanie się z nich jest wyczynem iście kaskaderskim. Czasem mi się udaje wygrzebać do pracy. Ale z kinem i winem na drugim końcu miasta już gorzej. Że co? Że coś za dużo tych czarnych dziur? No, ja też tak uważam. Zachęcam do składania podpisów pod petycją do pana Boga o zmniejszenie przydziału. Można mnie też wtedy dokarmiać.

PS Ciekawe, którą linią jestem w fazach maniakalnych? I czy w obliczu nieustannych przetasowań w warszawskiej komunikacji - poczciwe 301 jeszcze w ogóle istnieje?

i na zaś

τὴν δὲ τῶν βιβλίων δίψαν ῥῖψον, ἵνα μὴ γογγύζων ἀποθάνῃς, ἀλλὰ ἵλεως ἀληθῶς καὶ ἀπὸ καρδίας εὐχάριστος τοῖς θεοῖς - mawia inny starożytny mistrz słowa i miecza. Pokusa, by go posłuchać, jest prawie-nie-do-odparcia. Ale "prawie" czyni różnicę, jak uczył mnie Łuk. Czyni. Czyni. Czyni różnicę. Zaprawdę zaprawdę powiadam wam. Tak więc chwilowo odpieram pokusę, idź precz, apage! Ale kiedy uporam się z Horacym, z radością wykonam zalecenie filozofa na tronie. Dixi. A mojej mamie na imieniny wszystkiego najlepszego.