czwartek, 30 kwietnia 2009

1%

30 kwietnia to taki dzień, kiedy ludzi w kolejce na poczcie łączy niecodzienne braterstwo: nagle rozmawiają z nieznajomymi, uśmiechają się, pożyczają długopisu, podpowiadają gdzie szukać druczków... i panie w okienku są miłe... Przynajmniej poczta na Targowej tak wygląda, lubię ją. Uwaga uwaga, chwalę się. Udało mi się wysłać PIT już o godzinie 21:40, co w stosunku do tradycji ostatnich 3 lat jest znacznym postępem. A gdyby nie to, że się rąbnęłam w wypełnianiu, to nawet mogła to być 14. Ha! Mój przeolbrzmymi 1% dostał się ponownie Przystani Ocalenie. A komu wy daliście? Bo daliście, prawda?

Panią, która stała za mną w kolejce oświeciło dopiero wczoraj: ojej, a jest takie coś, że mogłam oddać 1% na jakieś hospicja... Przeszukawszy zaś swój formularz odkryła, że na całe szczęście księgowa nie pominęła magicznej rubryki i wpisała jakąś fundację. Pani się ucieszyła. Gdy spytałam tatę, czy on jako liniowiec już może oddawać 1%, też nie wiedział. Dlaczego stan świadomości narodu jest tak znikomy???



Niniejszym ogłaszam długi weekend na biegunach. Kierunek: Żarki letnisko. Proszę się modlić, żebym wysiadła z pociągu trochę mniej płaska niż naleśnik, zarówno dziś, jak i w niedzielę. Bardzo bardzo proszę.

środa, 29 kwietnia 2009

czego iza nie wiedziała

Buuuu. Odrobiłam pracę domową zadaną przez panią leśniezieloną i rozwiązałam narodowy test z języka polskiego. A wy? Kto nie odrobił, niech nie czyta dalej, dopóki sam się nie poboksuje!
W każdym razie wyścig po laur zakończyłam wynikiem 27 punktów na 40 możliwych (a Pani ile miała punktów?). Który to wynik mnie sfrustrował, bo zawsze myślałam, że po polsku mówię całkiem nieźle, a wyszło, że lekkośrednio, choć w zasadzie powyżej średniej, bo średnio mówimy na 23 punkty, czyli 58%. Czyli na mierny u litościwego nauczyciela, bo nawet nie ma 60%. A ja mówię na 68%, czyli powiedzmy, że mocne 3 mam. Tak czy siak, zawsze myślałam, że mówię na 5-, no ewentualnie 4+... W związku z tym kazałam test rozwiązać żonie i mamie. Mama miała punktów 25, co obaliło rodzinny mit, że fioła na punkcie poprawności mam ja. Z żoną, która miała prawie maxa, i w odróżnieniu ode mnie zaliczała na studiach przedmiot zwany KJP, szczegółowo omówiłam stopień zidiocenia autorów testu. Ciekawe, czy Skimbleshanks też miałby maxa? O zidioceniu za chwilę, najpierw rachunek sumienia:
  • Poproszę pół kilo kaszy mannej manny.
    --> nigdy tego nie wiem :( należąc tym samym do grupy 41% uczestników testu
  • Jedna jaskółka wiosny nie czyninie czyni wiosny.
    --> chyba PWN się czepia? Zwłaszcza gdy weźmiemy pod uwagę
    wynik 14% poprawnych odpowiedzi dla tego zadania.
  • kłujące igły [kujonce igły]
    --> igły konie kują? śpiąca byłam... tak jak 40% narodu.
  • Stąd do Rydułtowów Rydułtów są dwa kilometry. (Rydułtowy)
    To mogło być w Jastarni albo w
    Jabłonnej Jabłonnie . (Jabłonna)
    No to jedziemy do Małogoszczy Małogoszcza ! (Małogoszcz)
    --> wstyd i hańba, przez Jabłonnę przejeżdżam od urodzenia... Ale nie przez Rydułtowy ani przez Małogoszcz, o którYM nie wiedziałam, czy chłopcem czy dziewczynką jest. Do Rydułtów pojechałoby 21% uczestników testu, do Jabłonny 11%, do Małogoszcza 22%. Czyli w każdym przypadku mieszczę się w przeważającej większości :)
  • Za to Kamila Gąsiorówna, Ani siostra, przyjęła oświadczyny Wojtka Jóźków Wojtka Jóźkowa . (Wojtek Jóźków) i do tej pory żyją szczęśliwie.
    --> najgorzej, to gdy uczeń wymyśli rozwiązanie inne niż przewidział autor klucza... Rozwiązanie takie jak autor wymyśliło 30% piszących.
  • Mieszkam przy ulicy Stanisława Dubois'a Stanisława Dubois.
    Zachwycam się Jeanem Paulem Sartrem Sartre'em. Nic nie wiedziałem o Jeanie Paulu Sartrze.
    --> ano fakt, zgapa. Podobnie jak ja zgapiło się 72% narodu.
No i zupełnie położyłam durne ćwiczenie polegające na określeniu stopnia dopuszczalności formy. Chodziło o uroczy liczebnik pięć w równie uroczej składni z rzeczownikiem rodzaju nijakiego. Kursywą odpowiedzi poprawne, w nawiasie przy nich procent osób, które udzieliły poprawnej odpowiedzi, kółeczkiem moje typy. Ale zgadywałam, przyznaję.

Po podwórku drepce pięć kurcząt.

(41%)

Jego samochód ma pięć drzwi.

(60%)

Przed pięciu laty byliśmy młodsi.

(16%)

Przed pięcioma laty byliśmy młodsi.

(84%)

Polacy byli na mecie piąci.

(44%)

Brakuje pięciorga spodni.

(66%)


Jeśli chodzi o spodnie, to wszystko przez żonę i jej zajęcia. Żona, do tablicy! I proszę mi tu wyjaśnić dlaczego mogę mieć pięć drzwi a pięć kurcząt już nie. Że drzwi to tak jak spodnie (pięć spodni??), a kurczęta jak zajęcia? Czym się różnią drzwi od zajęć i od kurcząt? No????

Co do zidiocenia autorów - test składał się w przeważającej większości z wyjątków od reguły. To nie był test na znajomość języka polskiego, to był test na znajomość kruczków w testach. Ok dla polonistów, redaktorów, tłumaczy, nauczycieli - ale u diabła, nie po to, by sprawdzić, jak naród po polsku mówi! A moja terapeutka twierdzi, że to ja za wysoko ustawiam poprzeczkę...

wtorek, 28 kwietnia 2009

rzecz o manii i modlitwa

Z maniakalnie niezaplanowanych dziś zboczeń z kursu - zrobiłam szczeżujskie zakupy pod Halą, gdzie oprócz uzasadnionego zielska w mało uzasadnionych ilościach udało mi się kupić tylko parę pasiastych zakolanówek (13 PLN), wściekle zielone rajstopki w kolorze wiosny (8,5) i pęczek krzywych róż (10). Uprzednio zaś upłynniłam na wełnę 60 PLN miast zaplanowanych 40. Czyli z wyjętych po drodze na Chłodną 120 zł, które po dodaniu do uprzednio posiadanych 20 miały starczyć na wełnę, terapię i jeszcze zostać 30 w portfelu - oczywiście nie zostało nic. Tjaaa. Na tym polega mania. Post factum uświadomiłam sobie, że zakupy też trochę bez sensu w perspektywie mlecza, którego narwała mi ciotka, no ale trudno - będzie miała Ruda ucztę, a może i dla mnie coś skapnie. Ciekawe czy zdążymy to przejeść, zanim się zepsuje. Byłam u mamy i dałam się nakarmić kluseczkami, dzwoniąc do Wuja Mara. W domu nie miałam już siły usiąść do kompa, pocieszyłam się chwilę wełną i padłam na 40 minut zamknąć oczy. Czemu, uch czemu ta mania jest taka męcząca?

Wracając od pani Marysi zaliczyłam 1) cepelię i 'błyskotliwą' pogawędkę z mało rozmowną panią, plus obejrzałam dogłębnie bolesławce wszelakie, tornistry i torebki oraz genialną wystawę na piętrze; 2) Sarenkę - takoż torebki, acz szybciej i wreszcie 3) papiernik, w którym udało mi się zostawić jedynie 20 PLN zyskując w zamian wymazywacz do atramentu niebieskiego i drugi do różowego oraz naboje w kolorze różowym, turkusowym i brązowym. Co biorąc pod uwagę fakt że pióra w rękach nie miałam od jakichś 4 lat było mi zaiste niezbędne. Potem jeszcze oświadczyłam się pani w sprawie pracy i byłam w tej kwestii tak przekonująca, że pani wpadła na pomysł hurtowni szukającej pracowników i dała mi na nią namiary. Tjaaaaa. Na tym też polega mania, choć pani M. okrutnie dziś zaprzeczyła mojemu samozadowoleniu z prezentowanej elokwencji i zdolności perswazyjnych, twierdząc, że jest to raczej moje odczucie niż fakt. Że ona ma wrażenie, że gada do ściany, bo ja nadaję jak nawiedzona i ani jej nie słucham, ani nie daję dojść do słowa, tak bardzo jestem przekonana o słuszności swoich poglądów i tak mi zależy, by ją przekonać. Hm. I na tym również p0lega mania.

A z drugiej strony, gdy jej mówię, że jestem na lekkiej górce, natychmiast próbuje zaprzeczyć. W drodze powrotnej dopada mnie myśl nie bardzo oryginalna, że - podobnie jak z depresją - tego doświadczenia chyba nie da się opowiedzieć komuś, kto na własnej lub partnera / rodzica / dziecka skórze sam nie przeżył. Czego generalnie życzyć nie należy. Czyli pogodzić się ze świadomością, że 'normalsi' zwyczajnie nie mają szansy (możliwości) mnie zrozumieć? Że mogą mi tylko wierzyć, gdy opowiadam - lub nie? Że cierpienie jest prawdziwe? Że to nie brak woli i inna ucieczka przed odpowiedzialnością? Pewnie co drugi w to nie uwierzy. A jednak tak jest i to jest moja prawda. Trudne to..........

Potem jeszcze spacer piechotą od metra Wawrzyszew do wuja. Przedreptałam dziś w sumie ładnych parę kilometrów, wbiegłam na czwarte piętro po schodach, nie wspominając o sprincie, jaki uprawiają moje szare komórki od 3 nad ranem na nogach. A z listy spraw zaplanowanych kilka wciąż nietkniętych, w tym z kategorii emergency telefon do Staszki - ważny i zaległy bardzo i również z listy A - mail PO KL i raport FC. Poważne problemy z goal oriented activity - to też wyznacznik manii. Jestem cholernie zmęczona.............................
i... jak zawsze boję się switcha w drugą stronę.....................................

Bądź błogosławiony Panie, Boże nasz, Królu Wszechświata, który dajesz odwagę wątpiącym, nawet jeśli modlą się do Ciebie nie wiedząc, czy wierzą. Proszę, poproś ode mnie aniołów, by wzięli mnie na ręce, proszę, bądź moim cieniem, by nie poraziło mnie słońce za dnia ani księżyc wśród nocy. Pozwól mi schronić się w cieniu twoich skrzydeł i uwierzyć, że będziesz czuwał nad moim wyjściem i powrotem, teraz i po wszystkie czasy. Że będę chodzić po wężach i żmijach, a lwa i smoka podepczę. Niech mnie Twój dobry duch prowadzi po bezpiecznej równinie. Głośno wołam do ciebie, a ty mi proszę odpowiedz ze swej świętej góry. Nie bój się, robaczku Jakubie - Bądź dla mnie skałą schronienia, warownią która ocala. Pozwól odchodzić i wracać do ciebie jak syn marnotrawny. Ofiarą bowiem ty się nie radujesz, a całopalenia, choćbym dał, nie przyjmiesz. Boże, moją ofiara jest duch skruszony, pokornym i skruszonym sercem ty, Boże, nie gardzisz. Panie, okaż Syjonowi łaskę w swej dobroci, odbuduj mury Jeruzalem........ Amen, czyli enter, jak mawiała pani Profesor.

sobota, 25 kwietnia 2009

sprawozdanie pewnym dziennikiem inspirowane

43 kg, jedn. alkoholu 0, kalorii za mało, wenlafaksyny 225 mg, zdrapki: 0.
  • Kilometrów z Warszawy do Bodzanowa 90. Czas, w którym PKS Mława przebywa tę trasę: 2h. Minut spóźnienia PKSu Mława: 15. Bilet Warszawa-Bodzanów jedyne 19 PLN.
  • Stworzonych naprędce powerpointowych performance'ów (nomenklatura obirkowa) 1. Plików .odt, z których na 2 dni przed performancem złe licho skasowało istotną zawartość w postaci konspektu zajęć 1. Godzin zajęć przewidzianych projektem 4. Bloków zajęć do przeprowadzenia 2.
  • Języków żydowskich na mapie > 20.Użytkowników języka malajalam wg tejże mapy 30 000 000. Piosenek w języku judeo-malajalam 200. Komponentów leksykalnych w tymże języku: 3 (drawidyjski: malajalam+tamilski, sanskryt, hebrajski).
  • Gimnazjalistów z Bodzanowa pragnących w sobotnie popołudnie uczyć się jidysz prawie 40. Nauczycieli chcących uczyć się razem z uczniami 3, w tym dyrektorów szkoły 1.
  • Kompletów materiałów dla uczniów 30 (za mało!).
  • Stodół, w których odbywały się zajęcia 1. Chmur na szabatowym niebie 0. Kiełbasek upieczonych na ognisku tyle, co gimnazjalistów + 1. Jednorazowych talerzyków do spożywania w/w kiełbasek po ich upieczeniu: 2 paczki (za mało! jak zjeść kiełbaskę bez talerzyka?!).
  • Przywiezionych ze szkoły ekranów do rzutnika 0. Ekranów zaimprowizowanych 1 (potrzebne: prześcieradło, grabie, linka, świece). Świec w roli kołków, na których zawisł ekran 2.
  • Odczytanych z sukcesem (okupionym większym bądź mniejszym bólem) sukcesem jidyszowych słówek 40. Przetranskrybowanych tytułów artykułów z Forwerts 1, zdań z Kubusia Puchatka 1. Zapisanych w jidysz uczniowskich imion 5.
  • Zrealizowanych założeń ok. 30%. Iz prawie zabitych 1. Zdartych izowych gardzieli 1. Inne straty: płaszcz pozostawiony w podbodzanowskiej stodole (zrobiło się ciepło), zdematerializowana książka z Buwu. Nadziei na odzyskanie mienia: sporo. Czasu na regenerację przed drugą odsłoną: 2 tygodnie.
Powyższe sprawozdanie jest nie rości sobie prawa do bycia wyczerpującym ani też obiektywnym. Wniosek zasadniczy: przeżyłam, ku uciesze niektórych i być może niepocieszeniu pozostałych.

Inne wnioski: Bodzanów w sobotnie wiosenne popołudnie to całkiem urocze miejsce. Wyposażenie miejscowego gimnazjum przywodzi na myśl szkołę holenderską lub amerykańską raczej niż polską wieś (pozory mylą!): szafeczki dla uczniów i nauczycieli, bezprzewodowy internet na całym terenie szkoły, komputer z projektorem w każdej klasie... Dobre praktyki: w szkole obowiązuje zakaz przynoszenia i użytkowania wszelkich sprzętów elektronicznych z wyjątkiem komputera, czyli komórek, aparatów, mp3. Jeśli uczeń danego dnia musi mieć przy sobie komórkę, oddaje ją w depozyt przed lekcjami i odbiera po. Bodzanowscy gimnazjaliści w porównaniu ze znanymi mi warszawskimi to anioły, nie dzieci. Chociaż fenomen jedzenia pieczonych w ognisku kiełbasek na talerzykach jednorazowymi sztućcami mnie powalił.

Niniejszym debiutowałam w rolach nauczyciela jidysz, trenerki Ingaforu, pomysłowego Dobromira (ekran!) i poskramiaczki gimnazjalistów. I to wszystko w mej jednej skromnej osobie, ha! Gratulacje i wyrazy uznania tudzież ubolewania przyjmuję w każdych ilościach, drogą blogową, mailową, telefoniczną lub osobistą.

piątek, 24 kwietnia 2009

wygraliśmy!

Taką triumfalną emalię znalazłam dziś w skrzynce ku uciesze mej wielkiej i pokrzepieniu serca. Autorom listu, jego sygnatariuszom, lobberom i uczestnikom pospolitego ruszenia w obronie ulicy Brunona Jasieńskiego w Klimontowie przed zakusami czystek IPN niniejszym serdecznie gratuluję.

Drodzy sygnatariusze listu i nie tylko!


Jak zapewne już Państwo wiedzą, nasza akcja zakończyła się pełnym sukcesem! IPN oficjalnie przeprosił i wycofał się ze wszystkiego.
Z całego serca dziękujemy wszystkim, którzy podpisywali petycję, rozsyłali apele, nagłaśniali sprawę w mediach, na blogach i w swoich środowiskach, dzwonili, SMSowali i wspierali nas duchowo. To jest nasz wspólny sukces :-)
Na wszystkie indywidualne pytania i uwagi będziemy odpowiadać sukcesywnie. Pozdrawiamy i zapraszamy na Brunonalia w lipcu :-)

w imieniu Stowarzyszenia Miłośników Twórczości Brunona Jasieńskiego
Maria Więckowska

Na wszelki wypadek pozwolę sobie doprecyzować: tak, ten Klimontów! Sympatyzując z organizatorami tej jedynej w swoim rodzaju imprezy przekazuję więc osobiste zaproszenie:

Panie i panowie,

Odpoczniemy w Klimontowie.
To nieduże jest miasteczko,
Niedaleko stad, nad rzeczką.
(...) Z horyzontu
Wyrastają dachy z gontu,
Widać domki: to Klimontów!
W Klimontowie
w lipcu hopsa
słynna trupa Pana Dropsa!


Jednym słowem:
tegoroczne (już ósme? a ja pamiętam pierwsze...)

b r u n o n a l i a !

13-19 lipca 2009
Klimontów Sandomierski


sobota, 18 kwietnia 2009

dzisiaj o 18, spacer niecodzienny!

Ponieważ z wieszania opowieści zaległych wyrwał mnie przerażony telefon Gab, na razie będzie dygresja ff topic. A com obiecała, za chwilę. [Gab, jeszcze raz i niniejszym publicznie PRZEPRASZAM!!! I dziękuję za ten strach twój tym razem zupełnie niepotrzebny. Oby już nigdy potrzebny nie był]. Dygresja zaś jest jednocześnie zaproszeniem.

"Artyści zapraszają na spacer przez getto!" - czytam w linkach z maila od Katki, odpowiedzi Any i artykule w GW. Spacer to niecodzienny i myślę, że w swej niecodzienności grzechu wart. Początek o 18 koło mnie, czyli pod pomnikiem Umschlagplatz. Potem zapraszam na herbatę albo inne %. Kto się skusi? A oto co mówi GW & Public Movement:

Szlakiem, który zwykle przemierzają w Warszawie wycieczki żydowskiej młodzieży, przejdziemy w sobotę 18 kwietnia wspólnie z izraelską grupą artystyczną Public Movement.

Co dokładnie wydarzy się na tej trasie? Nie wiadomo, to na razie tajemnica. I musimy być przygotowani na niespodzianki. W końcu wyruszymy na ten spacer z artystami. Nie spodziewajmy się więc ani zwyczajnej demonstracji, ani manifestacji, ani ceremonii pamięci. Będziemy maszerować wspólnie tzw. Traktem Pamięci Męczeństwa i Walki Żydów 1940-43: od Umschlagplatzu ulicami Stawki, Dubois, Miłą, Zamenhofa, aż pod pomnik Bohaterów Getta. Zwyczajową trasą przemarszu izraelskich delegacji.

W Warszawie 18 kwietnia Public Movement poprowadzą nas warszawską trasą tych wycieczek. W przeddzień 66. rocznicy wybuchu powstania w getcie. - Chcemy przedstawić konstruktywną propozycję, wprowadzić do tego rytuału, tej ceremonii pewne zmiany, które być może zostaną przez organizatorów wycieczek podchwycone - mówi Omer Krieger, który wraz z Daną w 2006 r. powołał do życia kolektyw młodych artystów Public Movement. Trudno wydobyć od niego stanowisko na temat tych wycieczek. Nie komentuje, nie krytykuje, nie ocenia. I nie zdradza żadnych szczegółów sobotniego spaceru. - Działania Public Movement pełne są ambiwalencji i nieprzewidzianych sytuacji. Niezwykle ważna będzie rola widzów, którzy staną się jednocześnie uczestnikami wydarzenia - mówi Joanna Warsza, kuratorka akcji, organizowanej przez Nowy Teatr. Zdradza jedynie bardzo ogólnikowo, że podczas sobotniego spaceru izraelscy artyści będą chcieli w symboliczny sposób przemienić, odczarować cały ten rytuał, to miejsce, te ulice. Nałożyć na tę trasę nową siatkę znaczeń, np. na ulicy Zamenhofa wykonując pieśń w języku Esperanto.

juhu!

Czyli odzyskałam net. Niestety tym razem punkt dla chrzanionej tepsy: wczoraj przyszli panowie umyślni ("podaję numer zgłoszenia i zapisuję tu numer telefonu kontaktowego, preferowaną godzinę i uwagę, żeby technicy skontaktowali się z panią przed wizytą w lokalu, więc na pewno do pani ktoś zadzwoni, żeby dokładnie ustalić godzinę..."; tja, zadzwoni, ale do drzwi: "hm, dzień dobry, szkoda że za kwadrans muszę wyjść z domu, ale mieli panowie zadzwonić żeby się umówić", "taaaaak? nikt nam nic nie przekazał") i wskazali winnego. D-linka oczywiście, bo jakże wina mogłaby leżeć po stronie neostrady. Wygrzebałam stary modem i spytałam, czy możemy sprawdzić na tym, a oni mi na to, żebym sobie sama sprawdziła, bo są w niedoczasie.

Sprawdzam więc sobie w ten deszczowy poranek i ze smutkiem przekonuję się, że tym razem rację mieli. I udzielający konsultacji Skimbleshanks, co mu dziękuję za piękną panią Hartwig w odpowiedzi na Pana Cogito, niestety takoż. Ehhh. Czy oznacza to, że po 3,5 roku ruter i modem tracą datę ważności i nadają się ni mniej ni więcej jak tylko do kosza? Droga ta impreza.

Ponieważ zaś przez 2 tygodnie byłam odłączona od matriksa, a na biegunach co nieco się działo, powieszę opowieść, com ją w tym czasie z dala od neostrady wystukała. Podzieloną na notek kilka, bo coś długa wyszła. Czyli będzie dużo czytania i proszę się cieszyć. W kwestii dat mam dylemat, czy wklejać wstecz czy z dzisiejszą, i nie wiem jeszcze jak go rozwiążę, więc proszę się cieszyć tak czy siak.

Na życzenia wielkanocne trochę za późno chyba, ale poświątecznie pozdrawiam PT czytelników, z Dorotką (od francuskiej wymowy greki!), co mi się wczoraj spotkana na Dzikiej objawiła, na czele. Prawdę mówiąc to jakoś trudno mi uwierzyć, że ktoś spoza grona przeze mnie do tego zmuszanego te moje bazgroły czyta, więc za spontaniczne wyznanie niniejszym dziękuję.

Pani Leśniezielonej za pamięć takoż. Biblioteki "do końca" nie rozpoznałam, bo w Palacio da Ajuda mnie nie było. Podobnie jak w wielu innych wartych zwiedzenia miejscach, bo przecież jak się w jakimś mieście mieszka, to się go nie zwiedza jak nieprzymierzając turystyczna stonka :)) Którego niezwiedzenia oczywiście żałuję, eh, żałuję. Z Gulbenkianem, co go miałam en face mojego beznadziejnego uniwersytetu, na czele. Może jeszcze nadrobię. Za to mój nos na widok obrazka powiedział: "Koniec Świata!" jeszcze zanim doszedł do wdzięcznej apostrofy w poście. Z Portugalią i biblioteką Coimbryjską (Conimbryjską?) skojarzyła mi się jak nic. Może dlatego, że tamtą widziałam, i że zastanawiałam się wtedy, jak oni na te najwyższe półki sięgali... Nie najstabilniej wyglądającej drabiny w czasie odwiedzin nie odnotowałam. Więc wynik meczu 1:1, co? Tak czy siak, zdjęcia podobnych przybytków w poście ze strony Curious Expeditions, zwieńczonym jedynymi 609 komentarzami, warte są obejrzenia.

środa, 15 kwietnia 2009

Brzydkie kaczątko

Jedyne co mam na swoją obronę przeciwko okrutnemu zarzutowi, który tak łatwo sam się ciśnie na usta terapeutom wszelkiej maści („bo nie chcesz”, „mówiłam ci sto razy, ale nie chciałaś usłyszeć”, i inne w rodzaju „pacjent pozbawiony motywacji”), oraz mojemu własnemu „chciałabym szybciej, prościej, mniej boleśnie”, jest historia brzydkiego kaczątka przywoływana przez wywoływaną już do tablicy Arnhild w ostatnim rozdziale jej książki. Rozdział ten nosi tytuł „Szara jak owca, złota jak lew”.

Znana bajka Hansa Christiana Andersena o brzydkim kaczątku, wyszydzanym przez inne kaczki w stawie, które zamienia się w pięknego łabędzia i odlatuje ze swoimi, podawana jest często w wersji skróconej. W książeczce dla dzieci, którą miałam jako mała dziewczynka, było napisane tak: Zima była długa i kaczątko bardzo cierpiało. Jednym zdaniem załatwiona została cała długa zima. Andersen opisał tę straszną zimę na co najmniej kilku stronach, opowiadając o tym, jak kaczątko było oszukiwane, wykorzystywane i narażone na rozmaite niebezpieczeństwa. Jest tam również piękny opis sytuacji, gdy kaczątko zamarzło w lodzie, ale zostało uratowane przez dobrego wieśniaka, który zabrał je ze sobą do domu i ogrzał przy piecu. Gdy dzieci wieśniaka chcą się pobawić z kaczątkiem, ono boi się, że zrobią mu krzywdę, podlatuje w górę, przewraca kankę z mlekiem i ucieka przez otwarte drzwi w wielkim zamieszaniu.

Nie jest łatwo rozpoznać dobroć, jeśli świat przez długi czas był wyłącznie źródłem bólu. I nie jest łatwo wierzyć w siebie, gdy nikt inny w stosunku do nas tego nie robił. Kiedy w końcu nadchodzi wiosna, kaczątko odnajduje staw, w którym pływają trzy piękne łabędzie. Podziwia je z całego serca, uważając zarazem, że łabędzie czują do niego na pewno tylko pogardę, a nawet, że będą chciały je zabić. A jednak myśli, że mimo wszystko lepiej będzie zostać zabitym przez tak piękne ptaki niż przeżyć ból jeszcze jednej zimy. Kaczątko stworzone przez Hansa Christiana Andersena decyduje się podpłynąć do pięknych łabędzi nie w nadziei, że zostanie przez nie choćby odrobinę zaakceptowane. Robi to w oczekiwaniu na śmierć. W gruncie rzeczy podejmuje w ten sposób próbę samobójstwa. Nieskuteczną. Łabędzie go nie zabijają. Tymczasem kaczątko, oczekując na nieuchronną śmierć, pochyla głowę ze wstydu i lęku – i wtedy dopiero dostrzega w wodzie swoje odbicie. Nie zostaje zabite, zostaje przyjęte i wówczas pojawia się możliwość dostrzeżenia, kim jest. Kaczątko stało się łabędziem.

Właśnie tak jest. Jeśli przez długi czas zdążyłeś się przyzwyczaić, że świat jest wrogi, a ty sam beznadziejny, powrót do tego świata, zmiana wszelkich oczekiwań w stosunku do własnej osoby, ale i innych ludzi, stanowić może poważną traumę. Powstaje zamęt. To, że „na drugim końcu tunelu jest zawsze światło”, brzmi w takiej sytuacji jak wyświechtany banał. Sama słyszałam wielokrotnie, że nawet jeśli teraz wszystko jest pogrążone w ciemności, to przyszłość jest jasna. Jako kierowcę zdumiewa mnie fakt, że nikt nie wspomina o możliwości oślepienia. Jest sprawą powszechnie znaną, że wyjazdy z tuneli są obszarami o dużym natężeniu wypadków, gdyż przy wyjeździe z mroku w jasne światło dzienne łatwo można zostać oślepionym. Nie oznacza to wcale, że nie jest łatwiej prowadzić w świetle dziennym, chodzi tylko o to, że zmiana bywa czasem zbyt gwałtowna.

Bliskie są mi również słowa podsumowania, choć wcale niełatwo nie ulec pokusie zabronienia sobie przymiarki doświadczeń Arnhild do mojej dużo bardziej banalnej historii. Ale pokusę tę odpędzam: apage! Wierzę, że próba ważenia i zmierzenia cierpienia na metry czy kilogramy, po to, by porównać je z innym cierpieniem, to skazana na niepowodzenie ślepa uliczka. Choć więc nie spędziłam dziesięciu lat w szpitalach psychiatrycznych, nikt nie faszerował mnie końskimi dawkami neuroleptyków i jeszcze nie próbowałam się zabić, w pełni podpisuję się pod tymi słowami:

Nigdy nie wyobrażałam sobie, że moje życie będzie właśnie takie. Coś zmieniło się na zawsze i życie przybrało całkowicie zaskakujący kierunek. Czasem zdarza mi się usłyszeć, jak ludzie, którzy przeżyli duży kryzys, opowiadają, że teraz, już po wszystkim, wcale nie chcieliby być tego kryzysu pozbawieni. Nie jestem w stanie czegoś takiego powiedzieć. Pamiętam mój ogromny ból, pamiętam beznadzieję życia. Wiem, ile głupich rzeczy zrobiłam przeciwko sobie i wobec tych, których kocham. Jestem świadoma, jak źle się mogło to wszystko zakończyć. Wiem, że miałam wielkie szczęście, bo nadal żyję. No cóż – gdybym rzeczywiście miała wybór, wolałabym, aby mi oszczędzono tego bólu. Ale na pewno słusznie się stało, że nie miałam takiego wyboru. Nauczyłam się dzięki temu bardzo wielu rzeczy, których w przeciwnym wypadku nie miałabym nawet szansy się dowiedzieć. Być może stałam się dzięki temu lepszym człowiekiem i wiem na pewno, że jestem w związku z tym lepszym psychologiem. Nie dlatego, że moja historia była ogólnie obowiązująca i prawdziwa dla każdego. Powodem jest raczej moje doświadczenie, które mówi mi, że nie ma czegoś takiego, jak oni ani my. Wszyscy jesteśmy tylko ludźmi. Różnymi. A w swojej najgłębszej istocie – podobnymi.

Nie wiem, po co ta wiedza filologowi klasycznemu in spe, ale dzisiaj ja też ją mam. Raz sróbowałam się nią podzielić z przyszłymi psychologami na wspomnianych ćwiczeniach z PUP, w których uczestniczyłam w zimowym semestrze tego roku akademickiego. Na ten krok zdecydowałam się po tym, jak któraś kolejna próba podzielenia przez prowadzącego zajęcia świata na „nas” i „ich” wkurzyła mnie do tego stopnia, że postanowiłam zaryzykować odsłonięcie się z tej „drugiej” strony. Nie wiem, jak ten mój coming-out odebrała grupa, bo z wyjątkiem dziewczynki, która z nami tylko odrabiała swoje zajęcia, pozostali byli mało wylewni i ani wtedy, ani później nikt tematu nie podjął.

Wiem za to niestety, że prowadzący ćwiczenia doktorant Wydziału Psychologii UW, w ramach obiecanego na starcie, a jednak niemal wyżebranego przeze mnie przy mecie feedbacku, na pożegnanie życzył mi powrotu do ś w i a t a „ n o r m a l s ó w ”. Dawno już niczyje życzenia tak bardzo mnie nie zabolały; towarzyszące im szlachetne intencje i poczucie terapeutycznej misji jedynie pogłębiają ten ból, nawet jeśli umówimy się, że dostrzegłam cudzysłów i clin d'oeil. Cieszę się, że spotkałam ludzi, którym nigdy nie przyszło do głowy mi czegoś podobnego życzyć. Którzy wbrew temu, co sama wówczas myślałam, nauczyli mnie, że świat jest jeden.

Kiedyś żyłam jak owca
Pasterze strzygli mi sierść i przycinali kopyta
abym łatwiej mogła biegać razem ze stadem
Ruszałam przed siebie razem z pięknie przystrzyżonymi osłami,
niedźwiedziami, wiewiórkami oraz krokodylami
i zastanawiałam się, dlaczego nikt nie chce widzieć

Bo wtedy żyłam jak owca
a wszystko we mnie tęskniło za gonitwą przez sawanny

I pozwalałam się zaprowadzić do zagrody
bo mówili, że tak jest dla owcy najlepiej
Ale wiedziałam, ze to nie tak
I wiedziałam, że to nie będzie trwało wiecznie

Bo wtedy żyłam jak owca
ale jutro zawsze miałam być lwem

Ja tego nie wiedziałam, choć gdy zastanawiam się, co pozwoliło mi przetrwać ten trudny czas, metafora podskórnej tęsknoty za gonitwą przez sawanny wydaje się uderzająco trafna. Całe szczęście, zamiast mnie wiedziała pani Irena, której przez długi czas „nie chciałam” usłyszeć. Nie umiałam usłyszeć. Światło dzienne oślepiło mnie i nie potrafiłam odnaleźć się poza strasznym, ale przynajmniej jakoś już znajomym tunelem, który swoim mrokiem zdołał wcześniej zabić i skutecznie wymazać wspomnienia słonecznego blasku. Nikt dla mnie nie zatrzymał świata, abym mogła się do niego z powrotem przyłączyć, a wskakiwania w biegu musiałam uczyć się na własnych błędach. I - nabijając sobie kolejne siniaki - wciąż się uczę. Pozostaje tym razem uwierzyć Arnhild. Że jutro zawsze będę lwem.

w kategoriach diagnostycznych

W naszej ostatniej rozmowie poprosiłam panią Irenę o takie lekarskie – podsumowanie. Nie wiedziałam jak to nazwać, ale wiedziałam, o co mi chodzi. Na szczęście zrozumiała i pomogła przytomnie dopytując: „w kategoriach diagnostycznych?” Tak. Czyli zostawiając z boku to wszystko, co złożyło się na drugi i trzeci wymiar naszej relacji razem wzięte – wątki terapeutyczne i wątki zaplątane, bo wszystkich trzech wymiarów w godzinę ugryźć nie podobna. Na moją wyraźną prośbę podsumowała więc. Jak to widziała na początku, gdy do niej zrozpaczona dotarłam, jak układało się i ewoluowało potem. I co myśli o mnie dzisiaj. Nie zapamiętałam każdego słowa, choć wszystkie razem cały czas dźwięczą mi w uszach. Owo „dzisiaj” ułożyło się w komunikat treści mniej więcej takiej: „Dzisiaj to uważam, że masz chorobę afektywną dwubiegunową. Ze wszystkimi tego faktu konsekwencjami. Czyli... czyli że tego trzeba pilnować”.

Powiedziała to, jak to zwykle ona – tonem mocnym, jasnym, pewnym. Miłościwie pooddzielała od siebie te trzy zdania chwilami milczenia, dając czas na usłyszenie. Powiedziała to po raz pierwszy. Po raz pierwszy zwróciła się do mojego symbionta wprost i po imieniu. I choć nie była to dla mnie żadna niespodzianka, bo w przeciągu ostatnich dwóch lat sama mówiłam to sobie nie raz, a nawet nauczyłam się wypowiadać ten ciąg brzydkich słów w rozmowie z innymi, co więcej – nie raz zła byłam na nią i miałam żal, że sama nigdy ich nie używa – słowa usłyszane z jej ust okazały się mieć inną moc. Po chwili milczenia, patrząc gdzieś przed siebie, przełknęłam ślinę i odpowiedziałam cicho, urywanym głosem: „no... ja też tak niestety uważam”. Oczy mi nagle zawilgotniały i coś we mnie umarło.

Staje mi przed oczami cytowany już raz na biegunach fragment czytanej niedawno książki: Niekończące się pytania wreszcie ustały. Mój psychiatra spojrzał na mnie, a w jego głosie nie było niepewności. „Psychoza maniakalno-depresyjna”. Podziwiałam jego chłód. Życzyłam mu jak najgorzej. To był cichy, trudny do opisania gniew. Uśmiechnęłam się miło. Odwzajemnił uśmiech. Wojna właśnie się rozpoczęła.

Ale w przeciwieństwie do Kay, jakoś nie mam w sobie woli rozpoczynania żadnej wojny. Wrodzone tchórzostwo, zmęczenie walką na co dzień toczoną czy rozwaga w obliczu siły rażenia rozpoznanego już trochę przeciwnika? Nie czuję też gniewu; może się już wyzłościłam, a może wciąż nie mam odwagi go poczuć. Jest we mnie raczej głęboki smutek. Pani Irenie, która moim psychiatrą właśnie być przestała, życzę jak najlepiej i wdzięczna jej jestem głęboko – za to, że wreszcie wypowiedziała te paskudne słowa, i chyba też – o ironio losu – za to, że wbrew moim oczekiwaniom dotychczas tego nie czyniła. Choć scenariusze alternatywne ze swej natury obarczone są zbyt dużym ryzykiem błędu, by traktować je poważnie. Tak czy siak, wróg został wywołany do tablicy i dobrze się stało.


Po sześciu latach mądrzejsza jestem o tyle, że obok żałoby mieszczę w sobie nadzieję. Nadzieję na to, że śmierć kawałka mnie nie jest tożsama z moją śmiercią, a puste miejsce robi przestrzeń nowemu życiu. Myślę o słowach napisanych z głębi serca całkiem niedawno, bo styczniową nocą, bezsenną przed czekającą mnie następnego dnia wizytą:
To irracjonalne, ale ten drugi zeszyt zmagań traktuję jakoś – symbolicznie. Wierzę, że w minionych 5 latach zamykam jakiś etap – czas walki na oślep i bolesnej utraty złudzeń. Chcę wierzyć, że rozumiejąc coraz więcej odnajdę pokój. Że z każdym upadkiem i każdym powstaniem droga staje się ociupinę mniej wyboista. Odrobinę bardziej przewidywalna.

Przypomina mi się też grudniowe pytanie dziewczynki, która odrabiała z nami zajęcia z PUP: „czy czujesz się teraz bliżej końca [zmagań z depresją]?”; moja do niej wdzięczność, że jako jedyna to pytanie zadała i że zadała właśnie takie, tym samym dostrzegając ogrom mojego codziennego wysiłku i odwagę jakoś przecież publicznego coming-outu (kamingałtu?). Pamiętam też swoją odpowiedź – że raczej mam poczucie, że dopiero teraz zaczynam, pi razy oko wiedząc, o co w tej zabawie chodzi. Ale w zeszycie pierwszym, moim pudełku od zapałek z zapiskami z lat 2004-2008, odnajduję zapowiedź tych słów tegorocznych. 4 marca 2005, Lizbona: To, co najtrudniejsze w depresji, jak i pewnie w każdej innej chronicznej chorobie, to zaakceptować w sobie nowego lokatora. Czy powinnam myśleć o sobie jako o chorym człowieku? Już zawsze? Uśmiech mamy Sz., przyszłej babci małej Tosi, ten profesjonalny uśmiech do pacjentów, z których każdemu na głowę równie banalnie wali się świat.

Od zadanego wtedy pytania minęły cztery lata, mała Tosia okazała się Antkiem, z każdym dniem coraz starszym i bardziej wygadanym [Wiesz mamo, w moim brzuszku mieszkają biedronki. I one mają taką maszynę, która robi tak, że jedzenie przerabiają na takie cząsteczki i wtedy ja rosnę...]. Biedronki w brzuszkach pracują ciężko; w tak zwanym międzyczasie mój świat zdążył już zawalić się dziesiątki razy. Ciąg dalszy mojej myśli styczniowej, tegorocznej, nazywa i to: Jestem niecierpliwa. Chciałabym szybciej, prościej, mniej boleśnie. Czy teraz płacę za wszystkie te lata, kiedy życie i sukcesy przychodziły mi bez trudu, albo kiedy nie dostrzegałam tego trudu i głucha byłam na ogrom wkładanego wysiłku? Czy zdążę wyrównać te rachunki? Niech więc będzie to nadzieja, że kiedyś – zdążę. Czy to, że potrafię nazwać, opłakać i nie umrzeć, pozwala sądzić, że przez ten trudny czas choć trochę dorosłam?

niedziela, 12 kwietnia 2009

Postscriptum nie całkiem cenzuralne

Wiem, że będę za nią tęsknić. I to pewnie równie mocno, jak tęsknię za Mamą Szymona, najpierw tak zwyczajnie i po prostu, jak tęskni się za krajem lat dziecinnych, co to zawsze zostanie piękny i prosty jak pierwsze kochanie... A od półtora roku bardzo rozpaczliwie i pod wiatr. W tej bolesnej tęsknocie nie chce się ode mnie odczepić jedno cyniczne skojarzenie: imię Irena ma piękną etymologię. Pochodzi z greki, w której słowo eirene znaczy pokój. Czyżby oto życie przyniosło ilustrację zjawiska przez starożytnych określanego mianem tragicznej ironii?

To pytanie bez odpowiedzi powraca jak bumerang, podobnie jak nie chcą ulecieć z wiatrem smutek, żal, wściekłość i bunt. Wychodzi na to, że rację miał nieszczęsny pan Erickson z opowiadanej przez panią Marysię terapeutycznej historyjki: Witamy w świecie dorosłych... No i niestety nie pomyliła się też wszechwiedząca Mama Szymona, gdy niczym prorok we własnym gabinecie jesienią 2003 zawyrokowała: „zaplączemy się”. Zaprawdę, factum est. Mojej tęsknoty jednak mi nikt nie zabierze, panie Miltonie, pani Ireno. Choćby nie wiem jak dziecinną była. Będę sobie tęsknić i już.

diagnozy nie są kategoriami naturalnymi

W książce „Byłam po drugiej stornie lustra” (nijak nie pojmuję, jaką drogą jej norweski tytuł „Jutro zawsze będę lwem” mógł otrzymać taką polską postać) Arnhild Lauveng zwraca się z osobistym apelem do lekarzy, szczególnie zaś do psychiatrów. Zanim przeczytałam książkę, natknęłam się w sieci na wywiad z Arnhild, w którym apeluje o to samo. Przeczytawszy go wiedziałam, że jej książka jest ważna i że chcę ją przeczytać. Wspomniany apel dałby się streścić w jednym, z kontekstu wyjętym z niej zdaniu: „diagnozy nie są kategoriami naturalnymi”. Droga Arnhild do takiego stanowiska była bolesna i wyboista. Ceną, jaką musiała zapłacić, było dziesięć lat zmagań ze schizofrenią, lat spędzonych w większości w szpitalach i różnego rodzaju placówkach psychiatrycznych: długie miesiące doświadczenia psychozy, samookaleczania, prób samobójczych. Często w zamknięciu, izolatce, bez kontaktu ze światem. A potem osobisty i terapeutyczny megawysiłek, podjęty na przekór diagnozie.

W styczniu tego roku uświadomiłam sobie, że w przeciwieństwie do Arnhild, która sama i pod wiatr musiała wykuwać swoją drogę, ja dostałam nadzieję prosto pod nos, z resztą świadczeń w pakiecie. Na wstępie. Od mojego osobistego psychiatry, jako rzecz najnaturalniejszą w świecie. Oraz później, jakby na potwierdzenie, równolegle od mojej osobistej terapeutki. Pieczone gołąbki same wpadają do gąbki. Czy to dlatego nie umiałam przyjąć tej prostej, o ile piękniejszej prawdy? Bo, jak często to, co piękne, ona jest też – trudna? A może z innych powodów? Opowiedziałam Mu [Bogu], że chyba rzeczywiście chciałabym być zdrowa, ale że jednocześnie panicznie się tego boję i poprosiłam Go, żeby uczynił mnie normalną osobą, ale dodałam też prośbę, aby zajęło Mu to jak najwięcej czasu, „bo nie mam dość odwagi, aby stało się to szybko” – pisze Arnhild.


Pan Scott Peck w "Drodze rzadziej wędrowanej" przedstawia rzecz bardziej brutalnie, bo z tej drugiej strony barykady: Największą korzyścią odnoszoną przez pacjenta z psychoterapii jest rozszerzenie wymaganej przez nią dyscypliny na wszystkie dziedziny życia i związki z innymi ludźmi. Nie można mówić o pełnym uzdrowieniu, dopóki otwartość na wyzwania i krytykę nie stanie się sposobem na życie. (...) Spośród pacjentów zgłaszających się do psychiatry czy psychoterapeuty tylko nieliczni od początku świadomie poszukują wyzwań, czyli nauczenia się dyscypliny. Większość po prostu szuka "ulgi". Gdy się przekonają, że szukając pomocy, stanęli nie tylko przed szansą uzyskania wsparcia, lecz podjęli również wyzwanie, wielu od razu bierze nogi za pas, a inni rozważają taką możliwość. To miłe, że po tym akapicie szczerości równie szczerze dodaje: Dlatego mawiamy, że staramy się pacjentów "usidlić" lub wciągnąć w psychoterapię.

Przez pięć i pół roku moja lekarka słuchała (lub nie) mnie. Izy. Nie wiem, czy - w kategoriach z akapitu powyżej - starała się mnie w ten sposób usidlić, wiem , że ze mną rozmawiała i zadawała mi swoje trudne, często trafiające w istotę rzeczy pytania. Wbrew sobie starałam się na nie odpowiadać. Także wtedy, gdy jak wyskakując raz na miesiąc-dwa niczym Filip z konopii atakowały mnie równolegle do pytań zadawanych mi dwa razy w tygodniu przez moją terapeutkę i tym samym przekraczały krytyczną dawkę zamętu i wyzwań, jaką potrafiłam w danej chwili udźwignąć. Na pocieszenie dostaję od pana Pecka wyrazy uznania: Żaden czyn nie jest bardziej nienaturalny, a przez to ludzki, niż poddanie się psychoterapii. Polega bowiem na rozmyślnym otwarciu się i wystawieniu na najgłębszą krytykę ze strony innego człowieka. A na dodatek płacimy dużo za zaglądanie do naszych myśli i ich ocenę. Głównym powodem, dla którego ludzie się jej nie poddają, nie jest brak pieniędzy, lecz właśnie brak odwagi.
Poddanie się psychoterapii stanowi krańcową formę otwarcia na wyzwanie i jest aktem najwyższej odwagi. Za to stwierdzenie również panu dziękuję. Bo ja, jak większość pacjentów, szukałam tylko ulgi.

Choć wizyty u pani Ireny budziły we mnie cały koktajl uczuć i emocji, nigdy nie poczułam się przy niej
przypadkiem, czy to banalnym, czy bardziej skomplikowanym. Co więcej, rzadko kiedy czułam się w ogóle pacjentem. Czułam się Izą, raz bardziej, a raz mniej bliską tej prawdziwej. No może z wyjątkiem tych chwil, kiedy stawałam się Gabą, ale to jak wiadomo należy do innego wątku; nikt nie jest wszak doskonały.

Regularnie wściekałam się na nią o niepewność i lęk, z jakimi mnie zostawiała: tak łatwo przecież było ochrzcić je na wstępie jednym krótkim F32, 33 czy w końcu 31, w rozlicznych wariantach tej pięknej literki alfabetu. Mogłabym wtedy na gazetowym forum zakładać wątki w stylu "ratunku ludziska mam f31.3 czy z tym da się żyć??", "choruję na BPD, co robić????", które pojawiają się tam od czasu do czasu stale od nowa, nieodmiennie mnie ciesząc. Tak czy siak, od wątków abstrahując - nie rozumiałam, czemu tego nie robi, i do dziś nie wiem, czy było to działanie celowe, czy wypadkowa naszej historii, przypadku i konwencji, w którą weszłyśmy na wstępie, a potem nie umiałyśmy z niej wyjść.

Byłam wściekła o wymagania, którym nie potrafiłam sprostać. Miałam żal, że nie słyszy, gdy mówię, jak bardzo mi ciężko. Że nie odpuszcza, choć ja naprawdę nie mam siły – jej resztki starcza mi ledwie na tyle, by dowlec się do jej gabinetu. A ona kiwa głową i mówi „aha”, zamiast uzdrowić, zamiast wziąć na ręce i zanieść do łóżka, z którego potem, w nowym, lepszym życiu, wstanę jak nowonarodzona. A potem zostawia mnie samą z tymi swoimi „aha” i kolejną receptą na proszki, które wcale nie działają tak, jak obiecuje ulotka, książki i kampanie przeciw depresji. Że nie tłumaczy, nie wyjaśnia, a ja muszę czytać podręczniki dla terapeutów i własnoręcznie aplikować sobie kolejne dawki tzw. psychoedukacji. Pomijając już zupełnie najbardziej podstawowy żal o brak czarodziejskiej różdżki. W książeczce Janoscha w braku pstrąga w migdałowym sosie Miś karmi Tygryska rosołkiem i obaj wiedzą, że jest to wyjście najlepsze. Ja, w przeciwieństwie do Tygryska, chciałam pstrąga i kosmicznie złościłam się za ten chrzaniony rosołek.

Teraz wiem, że dostałam też od niej jasny, spójny przekaz, który swoim kalibrem bije o głowę wszystkie, nie raz uzasadnione powody do żalu. Przez cały czas lecząc mnie dawała mi odczuć, że jestem człowiekiem. Takim jak ona. Niczym więcej i niczym mniej – ze wszystkimi tego przekazu konsekwencjami, z których ja dostrzegałam tylko te bolesne, przykre i upierdliwe. Wymagania i mantrę o odpowiedzialności. Tych wielkich, czyli nadziei – albo nie zauważałam, albo tak bardzo się bałam, że gotowa byłam bić się o to, by wymazać je z horyzontu. A ona z uporem maniaka (sic!) nie pozwalała mi zamknąć się w kategoriach diagnozy i nawet wtedy, gdy zdawałam się tego domagać wszystkimi łapami nie chciała przechrzcić mnie na żadne F. Cześć i chwała jej za to. Dixi.

Pani Irena

Nie, nie było idealnie. Nie, nie jest człowiekiem bez wad. Co gorsza w ogóle – jest człowiekiem, a nie posłańcem bogów (Bóg jeden i trochę też pani Marysia świadkiem, ile wody w rzece musiało upłynąć, zanim odważyłam się nazwać to tymi okrutnymi słowami, a zwłaszcza – pozwolić sobie odczuć ich znaczenie, i jaki smutek ogarnął mnie, gdy wreszcie je poczułam). Potrafi się mylić i nie zawsze jest miła. Jest parę spraw, o które mam do niej żal, i niekiedy jest to żal dużego kalibru. Nie raz czułam się skrzywdzona i nierozumiana. A jednak czuję też głęboką wdzięczność i ta wdzięczność silniejsza jest od wszystkich wyżej wymienionych razem wziętych. Jest to wdzięczność do niej, i druga, większa chyba, do losu (Gaby?) – za nią. Zrozumiałam to zupełnie niedawno, najpierw w styczniu, a potem marcu tego roku. Za sprawą rozmaitych okoliczności na biegunach oraz czytanych w tym czasie książek.

Jako że podać bibliografię jest stosunkowo prościej niż streścić okoliczności, do tego się chwilowo ograniczę. Przegląd chronologiczny z ostatniego półrocza: Jak pokonać depresję? Jeana Vanier (piękny, króciutki tekst o życiu, kryzysie i smutku; polski tytuł niestety czysto marketingowy), Droga rzadziej wędrowana M. Scotta Pecka (wakacyjne objawienie, o którym dawno temu wspomniała mi pani Marysia), Oblicza choroby maniakalno-depresyjnej Janusza Rybakowskiego, przytahana z Buwu urocza cegiełka The manic-depressive illness duetu Godwin & Jamison, która świetnie nadaje się do przyłożenia komuś w łeb, kupiony kiedyś i odstawiony na półkę Rytm życia Kępińskiego, z trudem upolowany Niespokojny umysł Kay Redfield Jamison i ostatnio – Byłam po drugiej stronie lustra Arnhild Lauveng.

Mogę śmiało powiedzieć, że oczy otworzyły mi dopiero stare eseje Kępińskiego, po które sięgnęłam przypadkiem, na oślep, nie mogąc spać w środku nocy, w chwili największej zawieruchy i zupełnego zagubienia; sądzę jednak, że wszystkie pozostałe i pani Irena przez sześć lat minionych niejako przygotowały mu grunt. W zeszycie z bazgrołami, 20 I, wtorek/środa: W nocy próbuję dziubdziać heretyków dla Obirka. Gdy zmęczona padam na nos, nie mogę zasnąć, bo się denerwuję, że nie zdążę. Ale nie mam siły pracować dalej. Zdesperowana sięgam po książkę, nie wiedzieć czemu jest to kupiony parę miesięcy temu w jakiejś taniej książce i odstawiony na półkę „Rytm życia” Kępińskiego. Palec boży? W paru krótkich tekstach Kępiński nazywa moje strachy, jasno i wprost formułuje moje obawy w kwestii choroby, w tym chad, leczenia, w tym leczenia psychiatrycznego, terapii, pułapek relacji lekarz-pacjent i systemu służby zdrowia. Znajduję w nim to, co chciałabym znaleźć w lekarzu. Leje miód na moje spanikowane i zniechęcone serce. Na moje oświadczenie, że oto znalazłam psychiatrę moich marzeń w osobie Antoniego Kępińskiego, moja terapeutka kpiąco prycha: „no tak, wiem, że pani lubi obiekty niedostępne”.

Dlaczego dopiero teraz, i czy faktycznie miało to charakter nagłej iluminacji? Czy to przypadek, czy zwieńczenie etapu drogi i owoc terapeutycznej orki na ugorze? Nie wiem. Wiem, że w mojej głowie po sześciu latach zamętu wreszcie ułożyły się na właściwych miejscach niezwykle istotne kawałki trudnej układanki, i że patrząc na tworzony przez te kawałki obrazek dostrzegłam, jak wiele linii nakreślonych w nim zostało ręką pani Ireny vel Mamy Szymona (sama nie wiem, czyjej ręki było więcej, więc dla ułatwienia przyjmijmy to wcale nieoczywiste uproszczenie, że per saldo chodzi o jedną i tę samą osobę). Zrozumiałam też, że – wbrew temu, co wielokrotnie mi się wydawało i za co nie raz miałam ochotę ją pokroić na kawałki – za nic w świecie nie oddałabym go teraz za wszystkie inne obrazki świata. I że mogę tylko powiedzieć „dziękuję”. Lub aż.

czwartek, 9 kwietnia 2009

Mama Szymona

Odsłona druga nastąpiła cztery lata później, pod koniec października 2003 roku, w bardziej dla mnie dramatycznych okolicznościach. Po dziś dzień mam w sercu wspomnienie naszego spotkania pewnego jesiennego, deszczowego wieczoru. Z duszą na ramieniu przekroczyłam próg gabinetu na Wilczej, myśląc o tym, że choć umówiłam się z raz już kiedyś spotkaną Mamą Szymona, czyli uosobieniem terapeutycznej Mądrości, lekarskiego Doświadczenia, matczynej Miłości i człowieczej Dobroci Wszelakiej, zupełnie nie pamiętam, jak owo uosobienie wygląda. Oraz trzęsąc się ze strachu przed drugą w życiu wizytą u psychiatry, choć ta przecież miała być zupełnie inna i miała za zadanie mnie ocalić. Ale z poprzedniej, niedawnej, w PZP na Mochnackiego, nosiłam w sobie wspomnienia jak najgorsze, a nadziei miałam w sobie tyle, że starczyło równo na dojście i naciśnięcie klamki. Dalej był już tylko strach i ciemność. „O, jednak da się Panią poznać” – ucieszyłam się nieśmiało, próbując dodać sobie odwagi, a rozpoznane Wcielenie Przymiotów Wszelakich zaprosiło mnie do środka słowami „proszę, zaraz mi Pani przypomni, gdzie i kiedy się spotkałyśmy”. Tego wieczora niczego nieświadoma Mama Szymona sprostała powierzonemu jej zadaniu i najbanalniej w świecie uratowała mi życie; o banałach taktowniej jest jednak milczeć, niż pisać. Nakarmiła mnie nadzieją, strawą, na której przetrwałam 6 długich tygodni, bo tyle potrzebował wmuszony we mnie niemalże siłą flegmatyczny prozak, by łaskawie zadziałać. Wiem, że bez tej nadziei, co ją dostałam w pakiecie z przytuleniem do serca ciepłego i równo bijącego, żadnych 6 tygodni by nie było. Z tamtego mrocznego okresu noszę również w sobie także obraz pewnej scenki rodzajowej lżejszego kalibru, której wspomnienie to do dziś wywołuje u mnie uśmiech radości i szczerego wzruszenia. Rzecz miała miejsce w listopadzie. W długi weekend wyjechałam na Litwę na roczny wolontariat europejski i po niecałym tygodniu wróciłam. Akurat wtedy zmarł tata Madame i spotkałyśmy się z dziewczynami na Powązkach na pogrzebie, po którym Ania z Michałem weszli do mnie na górę. Jak wiele innych osób nie domagali się wprawdzie, ale z pewnością oczekiwali ode mnie jakichś wyjaśnień; mnie przynajmniej się wydawało, że coś im wyjaśnić powinnam. O co u diabła chodzi. Z tą Litwą i z całą resztą, co mi znów strzeliło do głowy. A może po prostu chciałam im to wyjaśnić, choć o co chodzi nie wiedziałam sama za grosz. Na pewno nie miałam siły ściemniać, że jest dobrze. Ponieważ zaś państwo M. tradycyjnie o coś się poprztykali, postanowiłam wykorzystać okazję. Gdy z ust Michała padła skierowana do Ani ironiczna propozycja: - Mysza, ja zaraz zejdę do apteki i przyniosę ci jakieś proszki na uspokojenie, co? – niewiele myśląc, skwapliwie podjęłam wątek: - Ee, nie fatyguj się, ja tu mam proszków skolko ugodno. Na uspokojenie, na spanie, na dobry humor... Do wyboru do koloru, mogę jej pożyczyć co sobie zamarzy. Był to mój chałupniczy, ad hoc wymyślony sposób zakomunikowania status quo – na inny nie miałam odwagi; w moim rodzinnym domu przeszłam solidny trening docinków i autoironii oraz nauczyłam się używać ich jak najpewniejszej, bezpiecznej tarczy. Nie chciałam ani tłumaczyć, czym jest depresja i roztrząsać, czy przypadkiem nie jest to chwilowa fanaberia, ani udawać przed przyjaciółmi: było źle, wiedziałam, że potrzebuję ich wsparcia i pomocy, jeśli przypadkiem chcieliby mi je dać. Jak można się domyślić, moja propozycja wywołała lekką konsternację obojga. Ania wybrnęła jednak całkiem sprytnie, prostym pytaniem: - A skąd je masz? - Od Mamy Szymona – odpowiedziałam zgodnie z prawdą i tym to sposobem wszystko stało się jasne. Dla nas dwu w każdym razie. Proszki od Mamy Szymona są na pewno właściwe i łykać je można, a może nawet trzeba. Bezpiecznie i bez zbędnych pytań. Michał jednak cały czas przyglądał się nam mętnym wzrokiem. - Szymon to chłopak Gabrysi – dodałam więc wyjaśniająco i na chwilę sądziłyśmy, że teraz już będzie ok. Nie było. - No Gabrysia, Gaba! Szkoła, gazetka... saksofon! Kasia! Madame, tłumaczenia... – już razem z Babcią dorzucałyśmy kolejne powiązania na mapie skojarzeń, czekając, aż w zerojedynkowym umyśle marsjanina któreś z nich wreszcie zaskoczy. Michał coraz bardziej marszczył czoło i w końcu zniecierpliwiony przerwał, dobitnie dając do zrozumienia: - Wiem kim jest G a b r y s i a. Wiem kim jest S z y m o n – tu nastąpił strategiczny suspens, a po nim padło kluczowe, dramatyczne pytanie: Ale kim u diabła jest M a m a S z y m o n a ?! Aaaaa. Hier liegt der Hund begraben, uśmiechnęłam się w duchu do własnej niedomyślności, a do Ani i Michała roześmiałam szeroko i serdecznie. Na tyle szeroko, na ile byłam wówczas w stanie. No bo może faktycznie? W zasadzie dlaczego nieteściowa Gaby, choćby nie wiem jak mądra i sławna na pół Warszawy, miałaby istnieć w świadomości mężów jej wszystkich znajomych, bliższych i dalszych koleżanek, i to w dodatku jako punkt na mapie najoczywistszych w świecie odniesień? - Lekarzem psychiatrą – wyjaśniłam grzecznie, a Babcia kiwnęła głową na potwierdzenie. Na co pan mąż z wyraźną ulgą odetchnął: - Aha. No to ok. Dopiero wówczas dotarła do mnie, wraz z sensem owego „ok”, głębia michałowych wątpliwości. Spytałam przekornie: - A co, myślałeś, że dilerem? - No wiesz, z tobą to nigdy nie wiadomo... Hm. Jak z pszczołami. Tego świadoma nie byłam, ale teraz już wiem. A na wspomnienie dialogu przy moim stole i michałowej miny zdradzającej ogrom toczącego się w szarych komórkach wysiłku do dziś po cichu kwiczę sobie ze śmiechu. I tak pokwikując – tęsknię za Mamą Szymona.

Ab ovo

Gabrysię poznałam w Żmichowskiej jesienią 1996. Byłam wtedy w pierwszej klasie, ona w zerówce. Przyjaźniła się z Kasią, wielbioną przez wszystkich romanistką. Miała ambicje literackie i z nimi natychmiast dołączyła do grona redagującego gazetkę o wdzięcznym tytule Bździągwa. Które to grono wywodziło się w większości, bo z wyjątkiem jedynie Filipa – z mojej klasy. Zaprzyjaźniłyśmy się, angażując w tę przyjaźń emocjonalnie w wymiarze właściwym piętnastolatkom. Pisałyśmy do siebie długie listy pełne Wielkich Słów. Kiedy je ostatnio znalazłam, łezka zakręciła mi się w oku... Potem, też chyba już w zerówce, Gaba w „Rejsie” u Dominikanów poznała Szymona. Pamiętam, jak siedziałyśmy kiedyś koło salki katechetycznej, a ona opowiadała mi o nim i o ich pierwszym pocałunku. A potem roztrząsałyśmy powstałe na tę i następne okoliczności Dylematy Moralne.

Wraz z Szymonem dość szybko na mapie moich punktów odniesienia nastała jego mama, która naturalnie pojawiała się w tle ich relacji. Była psychiatrą i psychoterapeutką i była Bardzo Mądra. Gaba od początku garnęła się do jej ciepła, trochę w opozycji do własnego domu i swojej mamy, z którą zupełnie nie potrafiła się wówczas dogadać. Zarówno Szymka, jak i Mamę przez długi czas znałam wyłącznie z opowiadań.

Z czasem moja przyjaźń z Gabrysią się rozluźniła – ona była coraz bardziej zakochana, do tego rozpoczęła szkołę muzyczną, która zabierała jej mnóstwo czasu, a potem jeszcze wyprowadziła się z Warszawy. Od czasu do czasu rozmawiałyśmy ze sobą na korytarzu, ale każda miała coraz więcej własnych spraw. Ja spędzałam pół życia w kościele, Gaba zupełnie od niego odeszła. Ona miała chłopaka, ja nie. Z nas dwu już tylko ja bawiłam się w szkolną gazetkę. Lubiłyśmy się nadal, ale coraz mniej nas łączyło.

Mamę Szymona po raz pierwszy spotkałam osobiście jesienią 1999. Ucząca nas biologii Monika wymyśliła wówczas projekt, w ramach którego w dwuosobowych zespołach „opracowywaliśmy” wybraną z listy kilkunastu chorób, każdy zespół inną. Należało najpierw dowiedzieć się na zadany temat czegoś we własnym zakresie, następnie znaleźć kogoś, kto zawodowo zajmował się zagadnieniem i przeprowadzić z nim wywiad, a potem – ów wywiad zredagować. Na deser zaś napisać po francusku artykuł i wygłosić przed klasą referat. Ocenialiśmy się nawzajem według wspólnie ustalonych kryteriów. Ania, z którą na biologii siedziałam jeszcze w jednej ławce, sięgnęła po listę i tonem wykluczającym jakikolwiek sprzeciw orzekła: „to my bierzemy depresję!”.

Wzięłyśmy więc, o ironio losu, depresję, z którą wówczas walczyła A., i z którą - jak się okazuje - mnie również walczyć było pisane. Jako przedmiot wywiadu występowała z nerwicą w pakiecie. Dość szybko zlokalizowałyśmy najbliższego na horyzoncie psychiatrę, którym była właśnie Mama Szymona. Poproszona przez Gabrysię zgodziła się udzielić nam wywiadu. Spisując potem ów wywiad z kasety klęłyśmy jak szewc. Nagrał się tragicznie i ledwo dało się cokolwiek usłyszeć, a nagrania było ponad dwie godziny. Ostatkiem sił, nad ranem, Anka dopisała wstęp, zamykając to historyczne spotkanie w słowach następujących:

Aby zasięgnąć informacji potrzebnych do zrealizowania tego przedsięwzięcia, postanowiłyśmy umówić się na spotkanie z panią doktor - psychiatrą. (...) Zgodnie z jej wskazówkami i według narysowanej przez Gabrysię mapy, trafiłyśmy pewnego mroźnego popołudnia do cieplutkiego, niewielkiego mieszkanka. W drzwiach przywitał nas wylewnie ogromny psiak, machając czule ogonem i donośnie dając znaki swej radości. Zaraz potem poznałyśmy panią doktor – w klapkach i wyciągniętym sweterku, z czupryną jasnych włosów. Za jej sprawą na stół wjechały prędziutko dwa kubki gorącej, pysznej herbaty. „Ciasta nie zdążyłam upiec” – padły usprawiedliwienia – „ale to kupione jest bardzo dobre”.

Wszystko to sprawiło, że nasza koncepcja przeprowadzenia mądrego (sic!) wywiadu padła niemal natychmiastowo. Fragmenty (bo wszystkiego było dużo, dużo więcej...) zamieszczone poniżej stanowią zapis swobodnej, acz dosyć niezwykłej rozmowy – ciepłej i przyjacielskiej, choć przecież dotyczącej zimnych i strasznych doświadczeń.

wielkoczwartkowe pożegnanie

9 kwietnia, w Wielki Czwartek, po pięciu i pół roku pożegnałam się z moją panią doktór. Kwiatki wręczone, książeczka z dedykacją takoż, a mi jakoś łyso, smutno, niepewnie i łezka kręci się w oku. Decyzja była dla mnie duża i trudna, złożyło się na nią wiele czynników i długo do niej dojrzewałam. Chyba nie będę tu pisać, dlaczego – jeszcze nie, a może w ogóle nie. Chcę za to napisać o tym, co od niej przez te lata dostałam – bo w przeciwieństwie do oceny „na gorąco”, z dzisiejszej perspektywy widzę to wyraźnie i jasno. I gdy to dostrzegam, to nie potrafię oprzeć się refleksji, że trafiając jesienią 2003 pod jej skrzydła wygrałam na loterii życia cholernie ważny los. Każdemu, komu z jakichś powodów przyszłoby się leczyć, życzę takiego jak ona lekarza.

Żeby zaś do bilansów nastroić się pozytywnie, zbierając odwagę postanowiłam najpierw nostalgicznie powspominać. A co! Łezka w oku kręci się nie bez powodu. Kto ciekaw, niech czyta, kto niekontent, niech cenzuruje.

przepaść Pana Cogito

W domu zawsze bezpiecznie
ale zaraz za progiem
gdy rankiem Pan Cogito
wychodzi na spacer
napotyka - przepaść
nie jest to przepaść Pascala
nie jest to przepaść Dostojewskiego
jest to przepaść
na miarę Pana Cogito
dni bezdenne
dni budzące grozę
idzie za nimi jak cień
przystaje przed piekarnią
w parku przez ramię Pana Cogito
czyta z nim gazetę
uciążliwa jak egzema
przywiązana jak pies
za płytka żeby pochłonęła
głowę ręce i nogi
kiedyś być może
przepaść wyrośnie
przepaść dojrzeje
i będzie poważna
żeby tylko wiedzieć
jaką pije wodę
jakim karmić ją ziarnem
teraz
Pan Cogito
mógłby zebrać
parę garści piasku
zasypać ją
ale nie czyni tego
więc kiedy
wraca do domu
zostawia przepaść
za progiem
przykrywając starannie
kawałkiem starej materii