niedziela, 12 kwietnia 2009

diagnozy nie są kategoriami naturalnymi

W książce „Byłam po drugiej stornie lustra” (nijak nie pojmuję, jaką drogą jej norweski tytuł „Jutro zawsze będę lwem” mógł otrzymać taką polską postać) Arnhild Lauveng zwraca się z osobistym apelem do lekarzy, szczególnie zaś do psychiatrów. Zanim przeczytałam książkę, natknęłam się w sieci na wywiad z Arnhild, w którym apeluje o to samo. Przeczytawszy go wiedziałam, że jej książka jest ważna i że chcę ją przeczytać. Wspomniany apel dałby się streścić w jednym, z kontekstu wyjętym z niej zdaniu: „diagnozy nie są kategoriami naturalnymi”. Droga Arnhild do takiego stanowiska była bolesna i wyboista. Ceną, jaką musiała zapłacić, było dziesięć lat zmagań ze schizofrenią, lat spędzonych w większości w szpitalach i różnego rodzaju placówkach psychiatrycznych: długie miesiące doświadczenia psychozy, samookaleczania, prób samobójczych. Często w zamknięciu, izolatce, bez kontaktu ze światem. A potem osobisty i terapeutyczny megawysiłek, podjęty na przekór diagnozie.

W styczniu tego roku uświadomiłam sobie, że w przeciwieństwie do Arnhild, która sama i pod wiatr musiała wykuwać swoją drogę, ja dostałam nadzieję prosto pod nos, z resztą świadczeń w pakiecie. Na wstępie. Od mojego osobistego psychiatry, jako rzecz najnaturalniejszą w świecie. Oraz później, jakby na potwierdzenie, równolegle od mojej osobistej terapeutki. Pieczone gołąbki same wpadają do gąbki. Czy to dlatego nie umiałam przyjąć tej prostej, o ile piękniejszej prawdy? Bo, jak często to, co piękne, ona jest też – trudna? A może z innych powodów? Opowiedziałam Mu [Bogu], że chyba rzeczywiście chciałabym być zdrowa, ale że jednocześnie panicznie się tego boję i poprosiłam Go, żeby uczynił mnie normalną osobą, ale dodałam też prośbę, aby zajęło Mu to jak najwięcej czasu, „bo nie mam dość odwagi, aby stało się to szybko” – pisze Arnhild.


Pan Scott Peck w "Drodze rzadziej wędrowanej" przedstawia rzecz bardziej brutalnie, bo z tej drugiej strony barykady: Największą korzyścią odnoszoną przez pacjenta z psychoterapii jest rozszerzenie wymaganej przez nią dyscypliny na wszystkie dziedziny życia i związki z innymi ludźmi. Nie można mówić o pełnym uzdrowieniu, dopóki otwartość na wyzwania i krytykę nie stanie się sposobem na życie. (...) Spośród pacjentów zgłaszających się do psychiatry czy psychoterapeuty tylko nieliczni od początku świadomie poszukują wyzwań, czyli nauczenia się dyscypliny. Większość po prostu szuka "ulgi". Gdy się przekonają, że szukając pomocy, stanęli nie tylko przed szansą uzyskania wsparcia, lecz podjęli również wyzwanie, wielu od razu bierze nogi za pas, a inni rozważają taką możliwość. To miłe, że po tym akapicie szczerości równie szczerze dodaje: Dlatego mawiamy, że staramy się pacjentów "usidlić" lub wciągnąć w psychoterapię.

Przez pięć i pół roku moja lekarka słuchała (lub nie) mnie. Izy. Nie wiem, czy - w kategoriach z akapitu powyżej - starała się mnie w ten sposób usidlić, wiem , że ze mną rozmawiała i zadawała mi swoje trudne, często trafiające w istotę rzeczy pytania. Wbrew sobie starałam się na nie odpowiadać. Także wtedy, gdy jak wyskakując raz na miesiąc-dwa niczym Filip z konopii atakowały mnie równolegle do pytań zadawanych mi dwa razy w tygodniu przez moją terapeutkę i tym samym przekraczały krytyczną dawkę zamętu i wyzwań, jaką potrafiłam w danej chwili udźwignąć. Na pocieszenie dostaję od pana Pecka wyrazy uznania: Żaden czyn nie jest bardziej nienaturalny, a przez to ludzki, niż poddanie się psychoterapii. Polega bowiem na rozmyślnym otwarciu się i wystawieniu na najgłębszą krytykę ze strony innego człowieka. A na dodatek płacimy dużo za zaglądanie do naszych myśli i ich ocenę. Głównym powodem, dla którego ludzie się jej nie poddają, nie jest brak pieniędzy, lecz właśnie brak odwagi.
Poddanie się psychoterapii stanowi krańcową formę otwarcia na wyzwanie i jest aktem najwyższej odwagi. Za to stwierdzenie również panu dziękuję. Bo ja, jak większość pacjentów, szukałam tylko ulgi.

Choć wizyty u pani Ireny budziły we mnie cały koktajl uczuć i emocji, nigdy nie poczułam się przy niej
przypadkiem, czy to banalnym, czy bardziej skomplikowanym. Co więcej, rzadko kiedy czułam się w ogóle pacjentem. Czułam się Izą, raz bardziej, a raz mniej bliską tej prawdziwej. No może z wyjątkiem tych chwil, kiedy stawałam się Gabą, ale to jak wiadomo należy do innego wątku; nikt nie jest wszak doskonały.

Regularnie wściekałam się na nią o niepewność i lęk, z jakimi mnie zostawiała: tak łatwo przecież było ochrzcić je na wstępie jednym krótkim F32, 33 czy w końcu 31, w rozlicznych wariantach tej pięknej literki alfabetu. Mogłabym wtedy na gazetowym forum zakładać wątki w stylu "ratunku ludziska mam f31.3 czy z tym da się żyć??", "choruję na BPD, co robić????", które pojawiają się tam od czasu do czasu stale od nowa, nieodmiennie mnie ciesząc. Tak czy siak, od wątków abstrahując - nie rozumiałam, czemu tego nie robi, i do dziś nie wiem, czy było to działanie celowe, czy wypadkowa naszej historii, przypadku i konwencji, w którą weszłyśmy na wstępie, a potem nie umiałyśmy z niej wyjść.

Byłam wściekła o wymagania, którym nie potrafiłam sprostać. Miałam żal, że nie słyszy, gdy mówię, jak bardzo mi ciężko. Że nie odpuszcza, choć ja naprawdę nie mam siły – jej resztki starcza mi ledwie na tyle, by dowlec się do jej gabinetu. A ona kiwa głową i mówi „aha”, zamiast uzdrowić, zamiast wziąć na ręce i zanieść do łóżka, z którego potem, w nowym, lepszym życiu, wstanę jak nowonarodzona. A potem zostawia mnie samą z tymi swoimi „aha” i kolejną receptą na proszki, które wcale nie działają tak, jak obiecuje ulotka, książki i kampanie przeciw depresji. Że nie tłumaczy, nie wyjaśnia, a ja muszę czytać podręczniki dla terapeutów i własnoręcznie aplikować sobie kolejne dawki tzw. psychoedukacji. Pomijając już zupełnie najbardziej podstawowy żal o brak czarodziejskiej różdżki. W książeczce Janoscha w braku pstrąga w migdałowym sosie Miś karmi Tygryska rosołkiem i obaj wiedzą, że jest to wyjście najlepsze. Ja, w przeciwieństwie do Tygryska, chciałam pstrąga i kosmicznie złościłam się za ten chrzaniony rosołek.

Teraz wiem, że dostałam też od niej jasny, spójny przekaz, który swoim kalibrem bije o głowę wszystkie, nie raz uzasadnione powody do żalu. Przez cały czas lecząc mnie dawała mi odczuć, że jestem człowiekiem. Takim jak ona. Niczym więcej i niczym mniej – ze wszystkimi tego przekazu konsekwencjami, z których ja dostrzegałam tylko te bolesne, przykre i upierdliwe. Wymagania i mantrę o odpowiedzialności. Tych wielkich, czyli nadziei – albo nie zauważałam, albo tak bardzo się bałam, że gotowa byłam bić się o to, by wymazać je z horyzontu. A ona z uporem maniaka (sic!) nie pozwalała mi zamknąć się w kategoriach diagnozy i nawet wtedy, gdy zdawałam się tego domagać wszystkimi łapami nie chciała przechrzcić mnie na żadne F. Cześć i chwała jej za to. Dixi.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz