Powiedziała to, jak to zwykle ona – tonem mocnym, jasnym, pewnym. Miłościwie pooddzielała od siebie te trzy zdania chwilami milczenia, dając czas na usłyszenie. Powiedziała to po raz pierwszy. Po raz pierwszy zwróciła się do mojego symbionta wprost i po imieniu. I choć nie była to dla mnie żadna niespodzianka, bo w przeciągu ostatnich dwóch lat sama mówiłam to sobie nie raz, a nawet nauczyłam się wypowiadać ten ciąg brzydkich słów w rozmowie z innymi, co więcej – nie raz zła byłam na nią i miałam żal, że sama nigdy ich nie używa – słowa usłyszane z jej ust okazały się mieć inną moc. Po chwili milczenia, patrząc gdzieś przed siebie, przełknęłam ślinę i odpowiedziałam cicho, urywanym głosem: „no... ja też tak niestety uważam”. Oczy mi nagle zawilgotniały i coś we mnie umarło.
Staje mi przed oczami cytowany już raz na biegunach fragment czytanej niedawno książki: Niekończące się pytania wreszcie ustały. Mój psychiatra spojrzał na mnie, a w jego głosie nie było niepewności. „Psychoza maniakalno-depresyjna”. Podziwiałam jego chłód. Życzyłam mu jak najgorzej. To był cichy, trudny do opisania gniew. Uśmiechnęłam się miło. Odwzajemnił uśmiech. Wojna właśnie się rozpoczęła.
Ale w przeciwieństwie do Kay, jakoś nie mam w sobie woli rozpoczynania żadnej wojny. Wrodzone tchórzostwo, zmęczenie walką na co dzień toczoną czy rozwaga w obliczu siły rażenia rozpoznanego już trochę przeciwnika? Nie czuję też gniewu; może się już wyzłościłam, a może wciąż nie mam odwagi go poczuć. Jest we mnie raczej głęboki smutek. Pani Irenie, która moim psychiatrą właśnie być przestała, życzę jak najlepiej i wdzięczna jej jestem głęboko – za to, że wreszcie wypowiedziała te paskudne słowa, i chyba też – o ironio losu – za to, że wbrew moim oczekiwaniom dotychczas tego nie czyniła. Choć scenariusze alternatywne ze swej natury obarczone są zbyt dużym ryzykiem błędu, by traktować je poważnie. Tak czy siak, wróg został wywołany do tablicy i dobrze się stało.
Po sześciu latach mądrzejsza jestem o tyle, że obok żałoby mieszczę w sobie nadzieję. Nadzieję na to, że śmierć kawałka mnie nie jest tożsama z moją śmiercią, a puste miejsce robi przestrzeń nowemu życiu. Myślę o słowach napisanych z głębi serca całkiem niedawno, bo styczniową nocą, bezsenną przed czekającą mnie następnego dnia wizytą: To irracjonalne, ale ten drugi zeszyt zmagań traktuję jakoś – symbolicznie. Wierzę, że w minionych 5 latach zamykam jakiś etap – czas walki na oślep i bolesnej utraty złudzeń. Chcę wierzyć, że rozumiejąc coraz więcej odnajdę pokój. Że z każdym upadkiem i każdym powstaniem droga staje się ociupinę mniej wyboista. Odrobinę bardziej przewidywalna.
Od zadanego wtedy pytania minęły cztery lata, mała Tosia okazała się Antkiem, z każdym dniem coraz starszym i bardziej wygadanym [Wiesz mamo, w moim brzuszku mieszkają biedronki. I one mają taką maszynę, która robi tak, że jedzenie przerabiają na takie cząsteczki i wtedy ja rosnę...]. Biedronki w brzuszkach pracują ciężko; w tak zwanym międzyczasie mój świat zdążył już zawalić się dziesiątki razy. Ciąg dalszy mojej myśli styczniowej, tegorocznej, nazywa i to: Jestem niecierpliwa. Chciałabym szybciej, prościej, mniej boleśnie. Czy teraz płacę za wszystkie te lata, kiedy życie i sukcesy przychodziły mi bez trudu, albo kiedy nie dostrzegałam tego trudu i głucha byłam na ogrom wkładanego wysiłku? Czy zdążę wyrównać te rachunki? Niech więc będzie to nadzieja, że kiedyś – zdążę. Czy to, że potrafię nazwać, opłakać i nie umrzeć, pozwala sądzić, że przez ten trudny czas choć trochę dorosłam?
dlaczego MD to wróg.... inny, obcy? Przecież wcale już nie takie obce...
OdpowiedzUsuńKA
nie obce i obce... trudne to. no, jak się okazuje, droga do akceptacji jest długa, a oswojenie nie jest etapem końcowym :( przy optymistycznym założeniu, że takowy w ogóle istnieje ://
OdpowiedzUsuń