wtorek, 30 czerwca 2009

wielkie zło

μέγα βιβλίον μέγα κακόν - nauczyłam się ostatnimi czasy od Kallimacha, przez współziomków zwanego Καλλίμαχος ὁ Κυρηναῖος . Z takim mottem poszłam na dzisiejszy egzamin; złotych myśli o studenckiej (bez)czelności aleksandryjski poeta taktownie mi oszczędził. Więc może w ramach zadośćuczynienia, z dedykacją dla mkw, która mnie swą niepamięcią solidarną z moją niewiedzą dziś niespodziewanie ociupinę ukoiła, a potem poniekąd nakarmiła wegańską sałatką... no więc w ramach wspomnianego zadośćuczynienia:

Hymn do Afrodyty, który udawałam, żem go czytała, a nie tylko usłyszała głuchym telefonem od współtowarzyszki niedoli na trzy minuty przed wejściem do sali, jest tu i tu, w zależności od preferencji językowych. W czasie opowieści o nim mój nos wydłużył się tak, że prawie już zahaczył o nos słuchającego tej bajki egzaminatora; maksymalne zagrożenie kolizją nastąpiło jednak dopiero na okoliczność Hymnu na kąpiel Pallady, którego w braku nawet głuchego telefonu streścić się już nie ośmieliłam. Na całe szczęście - odruchy samozachowawcze potrafią ocalić życie.

"Proszę powiedzieć, o czym jest ten hymn" - zaproponował ufnie w/w dr Z, a mi jakoś nie starczyło śmiałości, by wygłosić błyskotliwą myśl, co sama cisnęła się na usta: "Hm, może o kąpieli Pallady?" Wietrzyłam kallimachowy podstęp i mój nos mnie nie zawiódł. Tym to sposobem zrobiłam z siebie idiotkę za jednym razem tylko raz, a nie dwa - bo jak inaczej nazwać dobrowolne przytaczanie tytułu hymnu, o którego treści nie ma się zielonkawego pojęcia? No ale co miałam zrobić, jak kazał mówić o hymnach, a ja znałam tylko dwa, z czego z treści - jeden? Pallada kąpie się więc tu oraz tu. Dłuuugo się kąpie. Ja tam od hymnów i przyczyn wszelakich wolę epigramy, bowiem jak wiadomo μέγα βιβλίον μέγα κακόν - no ale gusta mamy z drem Z odmienne.

A nieszczęsne hymny zapamiętam chyba równie dobrze, co swego olimpijskiego czasu komunę paryską. 1871. Przeczytałam, w każdym razie, co niniejszym publicznie oświadczam. Wszak besser später als nie, n'est-ce pas? Mamoooo, jak ja się cieszę, że ten teatrzyk już za mną. Jak ja się bardzo, bardzo, bardzo w czeluści mego ducha cieszę, nawet jeśli jeszcze nie całkiem na głos ucieszyć się potrafię. Hip hip... pchły na noc... do nogawy. Jak was będą gryźć, proszę do mnie przyjść.

piątek, 26 czerwca 2009

citta dolente

O citta dolente, jak to się stało, że kocham Cię tak bardzo i tak serdecznie? - pytał Tuwim w jednym ze swych młodzieńczych wierszy.
Niech sobie Ganges, Sorrento, Krym
Pod niebo inni wynoszą,
A ja Łódź wolę! Jej brud i dym
Szczęściem mi są i rozkoszą
.

Przypominam sobie te słowa zawsze, ilekroć mnie ktoś zapyta, czy lubię Warszawę. W zasadzie nie - nie lubię. Warszawę trudno jest lubić. Warszawa to jeden wielki patchwork, plątanina ulic i budowli w której bawiąc się w detektywa ze świecą i toną dobrej woli szukać trzeba śladów urbanistycznej logiki. Nie lubię więc Warszawy, choć ją kocham. To moje miasto, tu się urodziłam i wychowałam. Choć dużo lepiej czuję się w ogóle nie w mieście i owce na hali marzą mi się nieustannie, to jednak warszawski zgiełk jest moją codziennością i w tej codzienności mi nie przeszkadza. Zgiełk Krakowa i paru innych miast, choć też znany i bardziej lub mniej oswojony, jest nie mój. Warszawa pełna jest wprawdzie chaosu, blizn i ran, łysa i powycierana, ubrana w najnowszy kicz, a jednak... jednak moja.

W mojej Warszawie, mając wczoraj 40 minut czasu w okolicach placu Konstytucji, postanowiłam pójść na Koszyki. Dawno mnie tam już nie było, bo w portfelu od dawna pustki. Ciekawe, co nowego w taniej książce? - myślałam sobie naiwnie. Nie jestem na bieżąco, wiem. Bardzo nie jestem. W międzyczasie zadzwoniła Danusia, albo ja do niej, nie pamiętam. Omówiłyśmy już logistykę szynszyl-sittingu i miałyśmy się żegnać, gdy z piersi wyrwało mi się szczere, przerażone:
- O... o Boże!
- Co się stało? - pyta Danka.
- Wiesz, szłam właśnie na Koszyki... dochodzę, a tu... nie ma Hali!
- Ale jak to nie ma?
- No nie ma. Była.
- Nie ma budynku?? - jak widać nie ja jedna żyję na bakier z mediami.
- Nie. Jest płot z placem budowy i koparka.

Refleks mam trochę spóźniony, bo koparka stoi od dawna. W necie przeczytałam, że to się nazywa konserwacja. Renowacja. Że Hala tylko pojechała na wakacje, ot, czas na odnowę biologiczną, solidny lifting - ale wróci. W 2011. Nowsza, piękniejsza, pachnąca i elegancka, wszystkie elementy złożymy z powrotem jak klocki lego. Jak nowe wcielenie starego BUWu i kamienicy przy placu Zbawiciela. A może coś przy tej okazji jeszcze starego zmartwychwstanie, jak Pałac Jabłonowskich. Cud, miód i powidło. Tylko... były już w historii, całkiem niedawnej, takie wywózki, co to miały być przeprowadzką do lepszego życia. Z kąpielą odświeżającą na starcie. Nie było z nich powrotu.

Karl Dedecius, Europejczyk z Łodzi, na kartach swych wspomnień pisze: Miłość Tuwima do Łodzi była miłością syna do matki, która wprawdzie nigdy nie wygrała konkursu piękności, ale pomijając kwitnący bujnie, wielostronny talent, dała mu na wyboistą drogę ważne doświadczenia i siłę przetrwania. Wszystkie Klondikes, wszystkie miasta z kopalniami złota, wyrastają jakby wbrew naturze ze stepów, mokradeł, puszcz dziewiczych i baraków. Ze straszliwego odoru fabrykl, plagi komarów i marnych warunków życia w tych brzydkich miejscowościach najbardziej zaś drwią ci, którzy wygodnie żyją z wytwarzanego tam złota - ale mieszkają gdzie indziej.

Moja citta dolente wyrosła z ruin, na trupach, gruzach i nielicznych, ocalałych tu i ówdzie okruchach przeszłości. Ci, co wygodnie żyją z wytwarzanego tu złota zabierają ostatnie relikwie, marne resztki historycznej tkanki, jakby jej było za dużo, jakbyśmy się nią dusili. No ale nie da się wybudować Klondike i jednocześnie zachować dziewiczości puszczy. Mieć ciastko i zjeść ciastko. Ktoś przecież złoto musi produkować.

Jest czas rodzenia i czas umierania.

Czas sadzenia i czas wyrywania tego, co zasadzono.

Czas zabijania i czas leczenia,
czas burzenia i czas budowania.

Niektórzy wierzą też w ciała zmartwychwstanie.

Kochajmy tyle Warszawy, ile jej zostało.
Póki jest.

wtorek, 23 czerwca 2009

Antolek o psychoanalizie

Słonimski Antolek
Nie uważa Freuda
Po prostu - powiada -
To jakaś niedojda.

Śniła mi się szafa
Zwyczajnie, dla hecy,
A ten Freud tłumaczy
Że organ kobiecy.

Ale jak się we śnie
Ten organ zobaczy,
To się pytam Freuda
Czy to szafę znaczy?

poniedziałek, 22 czerwca 2009

do snu

Zawsze zazdrościłam cierpiącym na bezsenność. Czego? No jak to. Tego, że mają więcej czasu. Do chwili, w której sama zakosztowałam tej przyjemności. I przekonałam się, że czas wprawdzie jest, ale wykorzystać go nijak się nie da, bo zapałki w oczach utrudniają jakąkolwiek aktywność. Kiedyś w Harendzie, na chwilę przed tym, jak ją zamknęliśmy, okazało się, że wszyscy siedzący przy stoliku (czyli ja, Józka, Alek, Adam i Miod - kogoś pominęłam?) czytali swego czasu Emancypantki. Lektura nieobowiązkowa. Z wyjątkiem chyba profesora - wszyscy oddawali się jej z powodu bezsenności. Ho ho, tak tak...

Najgorsze jest to, że rytm snu raz zaburzony wcale nie chce powrócić do stanu sprzed. Śpię po 20h na dobę albo po 2. Raz tak, raz tak. Jedno i drugie skutecznie dezorganizuje mi życie. Zarwanie nocy (spontaniczne, np. w Sylwestra) wyzwala bądź nasila manię. Za długie spanie (choćby upragnione) też niebezpieczne, bo czasem wyzwala doła. Ehh. Czuję się jak staruszka: proszki-śpioszki, o 23 do łóżeczka i o 8 do pionu. Tak w każdym razie powinnam, żeby zminimalizować bujanie. Staram się, przynajmniej nie chodzić spać po północy się staram. Ktoś musi spać, żeby imprezować mógł ktoś.

A z mojego niespania Szczeż korzysta, bo jeśli pali się światło, to przecież można zawisnąć zębami na klatce, a wymusiwszy jej otworzenie skakać po żonie śpiącej na kanapie. Ja zdegustowana staram się zapałki w oczach utrzymać i przeczytać co nieco do środowych zawodów. Na przykład takie co nieco:

Jakąż to zbrodnię spełniłAm, o najcichszy, boski
Młodzieńcze, Śnie, że ja jednA na zawsze mam być pozbawionA
Twych darów? Śpią wszystkie zwierzęta na polach, w lasach. Śpią ptaki.
Grzbiety gór pochylone zamarły. A nawet srogie
Rzeki już tak nie łomoczą. Opadły fale upiorne,
Uspokoiły się morza, cicho przywarły do brzegów.
A nad moją głową bezsenną już siedem razy
Wschodziła Luna i siedem razy zapalał się blask
Znad gór dalekich, znad wysp. I nigdy, nigdy Jutrzenka
Skargi mej nie wysłucha, nie dotknie mnie chłodną różdżką!
Jakże podołam? Nie jestem jak owa bestia stuoka,
Co w swej chytrości umiała i czuwać i spać, otwierając
Jedne ślepia, zwierając drugie.
[PHI, SZCZEŻ MA tylko 2 OCZU, A TEŻ TO POTRAFI!]
O boski Śnie! Jeśli teraz
Jakiś chłopiec szczęśliwy, trzymając w ramionach dziewczynę,
Odpędza cię, to go rzuć - i do mnie przyjdź! Ja nie proszę,
Abyś mi oczy otulił całym swych skrzydeł cieniem -
Nie, to dla ludzi szczęśliwszych. Tylko koniuszkiem różdżki
Muśnij mnie albo przebiegnij nade mną powiewem - wystarczy!

Lubię Kubiaka. uwielbiam Kubiaka. I nic mnie nie obchodzi fakt, że w oczach filologów klasycznych stanowi to dowód mych niewybrednych gustów i jest powodem do patrzenia na mnie z góry. Mała jestem, więc i tak większość populacji na mnie z góry patrzy. A jak ktoś chce mnieć tłumaczenia wierne kosztem piękna, to niech się nauczy języka oryginału, a nie pomstuje na tłumacza. Kubiak jest the best. Dixi.

niedziela, 21 czerwca 2009

vivant labradores

Dziś pod Pajac przybiegło straaasznie dużo nóg, ogonów i uszu w trzech słusznych kolorach tęczy: biszkoptowym, czarnym i czekoladowym. Na szyi miały chusty made by velvet z napisem "Pomóżmy razem". Czasami w ramach promocji pluralizmu i niezgody na dyskryminację rasową pojawiał się też pies o innym kolorze tudzież innym czym innym.










Ja też miałam chustę, którą z braku czterech łap zawiązałam na własnej szyi. I dyplom uczestnictwa w paradzie dostałam. I biegałam tam i głaskałam i przyjmowałam bardziej lub mniej wylewne powitania od uszu i ogonów wszelakich. A nawet jednego mi pożyczono do zdjęcia i przez 2 minuty miałam _swojego_ psa! Z braku ogona zabrałam też w funkcji labradorów dwie sztuki prawie: czarną, starszą, zamieszkałą w Warszawie i biszkoptową rodem z Boguchwały, obydwie płci pięknej. Polazły ze mną całkiem ochoczo, odebrały dyplomy, a potem urwały się ze smyczy i tyle je widziałam... Może wskoczyły do fontanny?









A Wisienki nie było, buuu :-(( Za to jej matecznik wraz z reprezentującą go Sambą zlokalizowałam, w niebieskiej kamizelce, w towarzystwie jednego z dwóchludzizpsami. Nie, to nie jest tak, że wszystkie psy pracujące są czarne! Ani tak, że wszystkie labradory są biszkoptowe, choć pan z telewizji przeprowadzał sondaż w kwestii dyskryminacji czarnych i czekoladowych przez biszkopty, mocno lansując tę tezę. Ale za to pan celnik wyznał, że inne też mają, choć czarne bardziej pasują im do mundurów, jak już i tak zostawiają na nich tony sierści).









PS Długo i pracowicie eksplikowałam ostatnio Czarkowi, że blog mój nie ma być tym razem "gazetką dla znajomych". Hm. Tak się składa, że posty świadczą o czymś zgoła przeciwnym. Muszę coś z tym zrobić. Ale to jutro, dobra? Póki co obwieszczę jeszcze tylko, że po 4 latach labradorowego lobbingu mamy ustawę nakazującą wpuszczanie psów przewodników do wszystkich obiektów użyteczności publicznej. Czyli nie będzie ochroniarz pluł im w twarz. To duży sukces psiego ngo. Podobnie jak działanie w _koalicji_, takie jak dziś.

PS2 Za mną już 2/3 literatury. Gratulacje przyjmuję, kciuki proszę trzymać jeszcze do środy włącznie za ostatnią 1/3. Epika i liryka tym razem. Jak dotąd 5 i 3- (sic!!!!!!!!), co daje średnią 4-. Pięknie jest!

+ + + V I V A N T + L A B R A D O R E S + L E P O R I Q U E + + +

piątek, 19 czerwca 2009

good news

Pisze matrioszka, że zaniedbała bloga: jako że nastrój taki sobie to i wydaje mi się, że pisać nie ma o czym. No bo, tak na zdrowy rozum, o czym? Że pogoda straszna? To każdy widzi. Że nic mi się nie chce? To widzę ja… i nie tylko. Samprasarana pisze o nieproszonym gościu, któremu na imię Zastój. No właśnie. Mnie też wychodzi na to, że gadam jednak głównie wtedy, gdy serotoniny pod sufitem więcej. Z czarnych dziur nadaję co najwyżej morsem, z szarej codzienności takoż. A przecież po to miał być blog, żeby zrobić miejsce na wszystkie trzy stany mojej wiecznej huśtawki. W sobie i wokół mnie, takie wash&go. No to robię.

Kot mi się zakochał (nieszczęśliwie), amour impossible mi się zakochała (szczęśliwie), moja terapeutka mnie porzuca, psychiatra moich marzeń (istnieje! w dodatku NFZ!!) na pierwszej wizycie mówi, że w sierpniu przestaje pracować, dopiero co odkryta sąsiadka obwieszcza na blogu, że w tym tygodniu pakuje manatki... i wszystkim należałoby z dziarską miną pogratulować i się z nimi cieszyć, bo przecież jasne jak słońce, że w ogólnokosmicznym porządku rzeczy zmierzają ku dobremu.... mhhmmmm... ufając, że o mnie wielki kosmos też sobie kiedyś przypomni?

Le soleil n'oublie pas un village parce qu'il est petit, głosi kartka na mojej lodówce. Wśród wielu innych złotych myśli. Plutot la vie - mówi inna kartka, ważna, bo przepowiada to, o czym regularnie zdarza mi się zapominać. Tego się chwilowo trzymajmy. Oraz mocnego postanowienia nieunikania konfrontacji w postaci egzaminów, nawet jeśli postanowienie czytania do nich przez ostatnie dwa dni poszło sobie w diabły. Jedno i drugie mogę ćwiczyć już od jutra... a w zasadzie od dziś. Opcja awaryjna też istnieje, ta kartka wisi na ścianie w pokoju. Zawsze mogę odlecieć do ciepłych krajów, jak pingwiny.

A cieszyć się oczywiście cieszę, gratulować takoż. Choć nie da się ukryć, że nie jest to we mnie jedyne uczucie. Terapia jednak uczy pokory... życie uczy pokory? terapia uczy życia? Na szczęście od małego ukłucia jeszcze nikt nie umarł. I od większego również nie. Nad brzegiem rzeki, do której dwa razy wejść nie podobna, ufam więc, że - choćby trochę zakłuło - zrozumienie wartości łączy nas ze wszystkimi rzeczami. Tako rzecze mądry A. J. Heschel i motto bloga na biegunach. A ja czuję, że mają rację.

sobota, 13 czerwca 2009

Yerka, yerka, yerka!

Jako że drzewo poziomkowe spadło do archiwum, a mkw wpierw telefonicznie, a potem (a w zasadzie przedtem) komentarzowo doniosła, że ją też zachwyciło, ośmielam się wkleić kawałek z youtuba. Jakość nie najlepsza, za to próbka pokaźna. Hm, to pewnie znowu spowolni ładowanie strony, ale mam nadzieję, że nie za bardzo. Zakochałam się w tych obrazach i już. Trochę tylko smutno mi się zrobiło, gdy zobaczyłam, że kosztują 35000 PLN, albo w wersji light 1800 za wydruk, zwany też giclée.

piątek, 12 czerwca 2009

na początku

"I started to write because I came to Israel as an orphan and paper became my friend" - najpierw przeczytałam, a potem usłyszałam to samo zdanie od Aharona Appelfelda, gdy spotkał się z nami w pewnej piwnicznej norze, czyli jednej z sal wykładowych na hebraistyce. Przyjechał wtedy do Polski na targi książki, na okoliczność naszego wydania "Badenheim", książki, która również zapadła mi w pamięć.

Słowa te od początku we mnie zostały i często wracałam do nich myślą w chwilach smutku i tęsknoty - za przyjaźnią, bliskością, treścią życia w miejsce czarnej dziury (chor szachor?). Że "może mogłabym i ja, terapeutycznie, wtedy gdy zimno i gdy chce się wyć - zamiast wyć, bo może sąsiedzi mają już dosyć?" Tak to w każdym razie widnieje na pierwszej stronie mojego pierwszego pudełka od zapałek, czyli przywiezionego z Wilna 48 kartkowego zeszytu w linie. Sąsiuvinis 48 lapu. Generalinis importuotutojas: UAB VILTUKO, prekyba. Vilkpėdės g.8. LT-2009, Vilnius. Faksas (+370 2) 388831.

Zapełnienie tych 48 kartek zajęło mi 4 lata: zapiski na pudełku zaczynają się w 2004, a kończą w grudniu 2008. Zostały jeszcze ze 2 kartki czyste, ale pomyślałam, że odpuszczę, bo nowy rok to dobry moment na nowy zeszyt. Że chyba mogę uznać, że raz w życiu zapisałam swoimi bazgrołami jakiś zeszyt do końca, a nie tylko na pierwszych pięciu stronach. Drugie pudełko od zapałek zainaugurowałam więc 1 stycznia 2009 portretem danusinego zwierza - Tycjana, bo tak się złożyło, że w Nowy Rok byłam akurat szynszyl-sitterką.

Tęskniąc za Kretem zadałam wtedy Tyciowi wcale nie tycie pytanie: Jaki będziesz, roku 2009? Czy przyniesiesz ukojenie? Wciąż się uczę jak i gdzie go szukać. Ale pomóż mi, panie Boże heretyków, bo samej potwornie ciężko dźwigać ten tobołek. Wiosną 2008, w pociągu na CMK, a jakże, poczułam, że chcę położyć kres czasowi depresji. Że chcę zacząć żyć w pełni, nie w stanie wiecznej mobilizacji w obliczu grożącej klęski. Pomóż mi, Panie Boże szukających Cię w mroku, odnaleźć tę pełnię, pełnię na moją miarę.

Drugie pudełko od zapałek zapełnia się dużo szybciej, a przecież niedługo potem pojawiło się też pudełko trzecie, czyli blog. Majowo: "Lubię ten mój zeszyt. Czyżby faktycznie "paper became my friend"? No, może nie całkiem paper, bo nośniki jakby nie wszystkie papierowe, o tempora, o mores! Ale "word" - tak, word became my friend, to chyba mogę z czystym sumieniem uznać". Lubię też mojego nowego przyjaciela, a w zasadzie nie nowego - odnalezionego po tylu, tylu latach. Znałam się z nim i lubiłam już w czasach szczenięcych, a potem zupełnie o sobie zapomnieliśmy. A raczej - ja się chyba na niego obraziłam. Za to, że w pewnej chwili dotarło do mnie, że wybitną pisarką raczej nie zostanę. Tak jak obraziłam się na malowanie, gdy nie odnalazłam w sobie talentu Van Gogha, i na literaturę, za to, że jej całej nie przeczytam.

W zasadzie więc teraz poznajemy się z panem Słowem na nowo i wciąż trwa etap wzajemnego obwąchiwania. Tudzież dopierania. Takie, powiedzmy, pranie wstępne. Czasem obrażam się na niego i odgrażam, że bloga skasuję. Jak każdy przyjaciel, nie jest do końca przewidywalny i potrafi płatać nieoczekiwane figle. Ale lubię, lubię go. Zaprawdę, zaprawdę powiadam wam, że go lubię. Niejaki Gorgiasz zaś, przez współziomków zwany Γοργίας ὁ Λεοντῖνος, którego właśnie czytam do wtorkowego egzaminu, tak mi wczoraj w tej kwestii klarował:

Słowo jest wielkim mocarzem, który, chociaż bardzo niepokaźne i niepozorne posiada ciało, dokonuje rzeczy najbardziej boskich: może bowiem uwolnić od strachu, odjąć smutek, wywołać radość i spotęgować litość.


Według Βικιθήκη w ustach (no, może pod piórem) autora brzmi to tak:
λόγος δυνάστης μέγας ἐστίν, ὃς σμικροτάτῳ σώματι καὶ ἀφανεστάτῳ θειότατα ἔργα ἀποτελεῖ· δύναται γὰρ καὶ φόβον παῦσαι καὶ λύπην ἀφελεῖν καὶ χαρὰν ἐνεργάσασθαι καὶ ἔλεον ἐπαυξῆσαι.

Hm. Czyżby na początku było Słowo?
Ἐν ἀρχῇ ἦν ὁ Λόγος, καὶ ὁ Λόγος ἦν πρὸς τὸν Θεόν, καὶ Θεὸς ἦν ὁ Λόγος.
A może jednak בְּרֵאשִׁית בָּרָא אֱלֹהִים אֵת הַשָּׁמַיִם וְאֵת הָאָרֶץ ?

PS branżowe:
Całkiem fajnie czytanego Gorgiasza po angielsku można (legalnie) posłuchać tu, poczytać (choć niestety w innym tłumaczeniu) tu, a w oryginale tu. Poglądy Rasziego (?) na kwestię sporną dociekliwy talmid zaś tu. Nawet ktoś je miłościwie przetłumaczył na angielski i zamieścił w obu wersjach językowych. Tak, public domain to zdecydowanie coś, co tygrysy lubią najbardziej.

czwartek, 11 czerwca 2009

niedoprana iza

Ofuknęła mnie ostatnio w mailu mkw, że określam się w kategoriach MD i że jej się to nie podoba. Że ona chcę izę, a nie jednostkę chorobową. Odpisałam mkw na mail, bo dotyczy kwestii dla mnie ważnej i istotnej, o której dużo myślę. I jeszcze nie do końca wymyśliłam, co myśleć mam, co myśleć chcę. Na razie zaglądam do środka i szukam Puchatka, którego tam nie ma. A w dodatku zakładając bloga publicznie zaprosiłam Was, żebyście zaglądali tam razem ze mną. A także, byście do mnie o tym gadali i pomagali mi kopać ten dół. Sama nie wiem, co w ostatecznym rozrachunku wykopię, ale zmęczyłam się kopaniem samotnym. Z każdego więc feedbacku, czy to w komentarzu, czy w mailu, czy osobiście - cieszę się jak dziecko.

W oczekiwaniu na mailową odpowiedź mkw rozmyślam zaś na rzeczony temat jeszcze bardziej intensywnie, a Puchatka jak nie było, tak nie ma. Nie tracę jednak nadziei, że kiedyś się pokaże. A ponieważ wczoraj byłam na więziowej herbatce u Wujka Czarka, rozmyślając o tytułowej kwestii obudzona dziś w środku nocy (sic!), w poszukiwaniach mych oddałam się lekturze ostatniego numeru. No i znalazłam coś, co w zasadzie jest moją chwilową odpowiedzią na postawiony przez mkw zarzut (nie wiem jak to nazwać słowem mniej nacechowanym). Nie jest to chyba literatura najwyższych lotów, ale jak mkw dobrze wie, jestem idealnym odbiorcą sztuki i do utożsamienia się z jej bohaterem/podmiotem lirycznym/innym podmiotem wiele mi nie potrzeba. A zatem tako w majowo-czerwcowej Więzi rzecze pani Monika Waluś:

Wiele z codziennych zdarzeń przypomina pralkę. Są – jak ona – potrzebne, może nawet bardzo, ale trudno się nimi zachwycać.

Owszem, pamiętam, jak babcia znajomej siadła przed po raz pierwszy uruchomioną pralką automatyczną i patrzyła z zadowoleniem, że "pierze się samo". My jednak łatwo przyzwyczajamy się do dobrego, więc nie wspominamy za często rzeki, tary w balii czy "Frani". A i zmęczenie codziennym wkładaniem, wyjmowaniem, sortowaniem, wieszaniem, pras
owaniem i układaniem tego, co "samo się wyprało", też ma swoje prawa.

Pralka służy do prania – a codzienność? Ona także nas oczyszcza: spiera z nas to, co niedobre, niepotrzebne, co przeszkadza. W jakimś sensie mój umysł – a może cała ja – działa jak pralka: coś dzieje się w środku, nie w pełni jednak wiadomo co.


Po uruchomieniu pralka działa w swoim rytmie. Niekiedy słychać aż w pokoju obok, że się trzęsie i rusza dość cholerycznie, czasem jednak nic nie słychać, nawet kiedy podejdzie się blisko. Ale ponoć – jak przekonują instrukcja obsługi pralki i podręczniki duchowości – czas ciszy jest potrzebny. Czas namakania i przyjmowania proszku do prania to również część procesu oczyszczania.


Z człowiekiem jest podobnie – wrzuca do siebie mnóstwa słów, myśli, emocji. Niektóre z nich muszą namakać, ogrzać się, rozmiękczyć. Zbyt szybkie próby przerobienia tego wszystkiego, przemyślenia, wybaczania i pojednania nie zawsze się udają i nie zawsze przynoszą dobre skutki. Przecież zbyt szybkie wyjmowanie ubrań z pralki wcale prania nie przyspieszy. Kiedyś pralka zepsuła mi się w trakcie prania – wyjmowanie niedopranych i niewypłukanych ubrań było trudne i nieprzyjemne. Słowa i myśli też bywają niedoprane i niewyżęte, na przykład z niedobrych emocji.

Wkładam więc do pralki tyle, ile można, bo jak za dużo, to się nie upierze. Tak i ze mną – mam określoną pojemność, nie uporam się z nadmiarem słów, myśli, emocji, doświadczeń. Nawet jeśli dałabym się namówić na kurs szybkiego czytania, potem muszę przecież tymi słowami namakać...


Czasem stoimy – pralka i ja – choć wypadałoby działać szybciej. Cóż, obie jesteśmy dość powolne, mamy swój rytm i trzeba, byśmy przeszły konieczne etapy, żeby na końcu wyszło coś świeżego i na ile się da – czystego. To jednak nie koniec, bo pranie trzeba jeszcze wysuszyć. Pralka uczy mnie cierpliwości wobec siebie samej i innych. Wszyscy mamy swój rytm myślenia i przeżywania, czasem zawodzimy i dzielimy się niedopranymi myślami i niewyżętymi słowami… Czasem dobrze by było szybciej. Czasem stoję i patrzę w okno, choć wypadałoby już działać. Ja jednak po cichutku namakam…

wtorek, 9 czerwca 2009

PS

Próbowałam dziś coś wydrukować z bloga. nie mam drukfy, więc w kawiarence. I oto dręczy mnie od tej chwili niepewność: czy to oni mają tak beznadziejny net (do tej pory działał dobrze), czy ta strona NAPRAWDĘ się tak tragicznie długo ładuje?

oszczędzony Boy

Mój wychowawca pisze (sic!!!!!!!!!!) , że oszczędził dziś Boya. A ja nie. Boya przedstawiła mi kiedyś pewna Cudna pani, a dziś ja przedstawiam go Wam. Proszę Państwa, oto miś. Kolejny na horyzoncie, znowu z dedykacją, ale dla kogo innego:

Gdy się człowiek robi starszy,
Wszystko w nim po trochu parszy-
wieje;

Ceni sobie spokój miły
I czeka, aż całkiem wyły-

sieje.


Wówczas przychodzą nań żale,
Szczęścia swego liczy zale-
głości.


I mimo tak smutne znamię,

Straszne go chwytają namię-

tności...


Z desperacją patrzy czarną

Na swe lata młode zmarno-

wane,

W wspomnień aureolę boską
Pręży myśli swoje rozko-

chane...

Z żalem rozważa w swej nędzy
Każde "nicniebyłomiędzy-
nami",

Każdy nie dopity puchar,
Każdy flirt młodzieńczy z kuchar-

kami...


Wspomni z jakąś wielką gidią

Swe gruchania, ach jak idio-

tyczne,

I czuje w grzbiecie, wzdłuż szelek,
Jakieś dziwne prądy elek-

tryczne...

Jakąś gęś, z którą do rana
Szukali na mapie Ana-

tolii,


Jakiś powrót łódką z Bielan,

Jakiś wieczór pełen melan-

cholii...


Gdybyż, ach, snów wskrzesła mara,

Dziergana w rozkoszy ara-

beski.

Gdybyż bodaj raz, ach gdyby
Sycić swą CHUĆ jak sam Przyby-

szewski!...


...I wdecha zwiędłe zapachy

Nad swych marzeń trumną nachy-

lony,


I w le
tnią noc, w smutku szale
Łzami skrapia własne kale-

sony...


bajka dla Moniki i Jurka

Kto i kiedy widział drzewo poziomkowe? Gdzie rosną poziomki, po które trzeba się wspinać na palcach, zamiast kucać, a do ich zakręconych wąsów sięgać ręką w górę? Krzewy bzu przesłonięte odciągniętą na bok pluszową kotarą, niczym za oknem, a jednak wyciągnięta do nich dłoń nie natrafia po drodze na żadną szybę?

Pod drzewem poziomkowym stoi stół nakryty białym obrusem, co jeszcze świeżymi liniami zagnieceń wspomina niedawny pobyt w bieliźniarce. Na stole wazon, w nim siedem kolorowych tulipanów. Poziomki na drzewie są większe niż tulipany w wazonie. Na stole, na talerzu, połowa dorodnej, dojrzałej poziomki. I niemal mniejsza od niej patera z owocami: ćwierć arbuza, jabłko, gruszka, melon, grejpfrut, pomarańcza, brzoskwinia i parę śliwek oraz kiść zielonych winogron. Słoik babcinych winogron, karafka z winem, a może sokiem owocowym. Szklanki i otwarte butelki. Co trzyma się w butelkach z takim zamknięciem? Lemoniadę? Jest jeszcze szumiąca bezbrzeżnym oceanem muszla i przytrzymująca obrus krewetka na okrutnym, człowieczą ręką wytopionym haczyku. Ktoś zabrał ją z jej ojczyzny - wielkiej wody i kazał wiecznie tęsknić. Na stole wygląda wszak zaskakująco, oryginalnie, dodaje mu szyku.

Cytrynę przed chwilą jeszcze ktoś obierał, truskawki w pucharkach, wielkości poziomkowych pestek, pod białą śmietanową pierzynką czekają na głodnego wędrowca. A może po prostu na gospodarzy, co na chwilę tylko odeszli od stołu, pozostawiając na jednym jego krańcu fajkę, tytoń, na drugim popielniczkę, paczkę papierosów i pudełko zapałek oraz jeszcze ciepłą, na dwie kupki rozłożoną talię kart i niedbale rzucone obok klucze do domu. Z torebki na ziemi, osieroconej nieopodal krzesła, wystają ciekawie główki drutów zmęczonych niedawną robótką. Będzie sweter na zimę, a może ciepły szalik. I apaszka pachnąca wiatrem. O brzeg krzesła oparta strudzona drogą laska. Wokół stołu, po puszystym dywanie z jasnozielonych liści biegną tory kolejki; jej wagonik znika w czeluści mroku pod nogami krzesła.

Dokąd zaprowadzi go jaśniejący migotliwie pomiędzy stołowymi nogami tajemniczy tunel wśród liści bzu? Na kogo czekają dwa krzesła? Kto dokończy obierać cytrynę? Z jakiej okazji ta świeczka na torcie? I dlaczego ktoś już odkroił pierwszy jego kawałek? Widzieliście kiedyś drzewo poziomkowe?

Wydaje mi się, że takie właśnie rośnie w Serocku.

PS Sam tego chciałeś, Grzegorzu Dyndało, zwany czasem Gab. Czytać chciałeś. Mówisz masz, a reszta czytelników przy okazji :)

drzewo poziomkowe

Mówiłam wam już o drzewie poziomkowym? Zobaczcie, to tutaj, na obrazie Jacka Yerki z roku 1999, do złudzenia je przypomina:


Zajrzyjcie, moi mili, do tajemniczej krainy Yerkalandu!
Bo warto. Mnie w każdym razie zachwyciła.
Zaprawdę, zaprawdę powiadam Wam.

poniedziałek, 8 czerwca 2009

nic w przyrodzie nie ginie?

Znalazłam!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!

Serię wiekopomnych i ważnych i emocjonalnie poruszających znalezisk rozpoczęła... hm, no właśnie, kto? Chyba tak naprawdę Danusia (trouvee sans croire que ceci ait jamais lieu - hm, nie ręczę za stopień poprawności tej konstrukcji) znaleziona w Teatrze Lalka będzie już 2 lata temu? Ale wtedy nie wiedziałam, że to będzie seria. Nie śmiałam przypuszczać. W zeszłym roku jakoś w wakacje odnalazłam Szoszi (non cherchee quoique desiree, RE-trouvee). A potem... a potem w pewnym momencie poszło jak... no nie wiem co, nie pamiętam tego idiomu. W każdym razie tak:

  • W grudniu znalazła mi się w IPiN, czyli miejscu swojej pracy od wiek wieków, ciocia Bożenka (trouvee quoique non cherchee).
  • Potem była Ania (sic!!!!!!!! RE?-cherchee, RE-trouvee sans croire que ceci puisse jamais avoir lieu --> wątpliwość jw), chyba w końcu jakoś w styczniu? Aczkolwiek proces wykopaliskowy (czyli FUJ vel fouilles) trwał od wakacji i zaczął się Kłapouchym. Znalazłam ją w Bastylii.
  • Dalej Wujek Czarek (cherche, poniekąd RE-trouve) w końcu marca, na przystanku "Hotel Bristol" i dalej w matriksie.
  • Potem Tereska w maju (RE-cherchee, RE-trouvee) - Łomianki, lokalizacja przewidywalna.
  • A dzisiaj, a dzisiaj Babcia (tres-tres-recherchee et finalement retrouvee! trafiony, zatopiony, nareszcie!). Wirtualna Babcia.
Jeju. Jeju. Naprawdę nic (nikt) w przyrodzie nie ginie? Dziękuję Panu, panie-tam-na-górze. bardzo i z całego serca panu dziękuję.

Nie to, że nikogo w tym czasie nie zgubiłam. Chyba najbardziej zgubiłam Martę :-( Ale powyższy akapit pozwala mieć nadzieję, że nikt nie ginie na wieczność. Zwłaszcza, że regularnie gubię resztki mojego małego rozumku, a biuro rzeczy znalezionych milczy wówczas jak grób. O gubieniu gotówki nic na razie nie powiem, bo mnie już mkw mailowo ofuknęła. Ale to też idzie mi całkiem nieźle. Pozostaje zaufać, że sformułowana w tytule posta prawda zaprawdę prawdziwą jest.

niedziela, 7 czerwca 2009

prognoza pogody na dziś

Lamotrygina 50 mg z bardzo powolną, zgodną z oczekiwaniami publiczności tendencją zwyżkową (=po 5 miesiącach niesubordynacji pacjentka wreszcie poszła po rozum do głowy). Na całe szczęście jak dotąd w strefie newralgicznej obyło się bez groźnych w skutkach ruchów tektonicznych. Wenlafaksyna bez zmian, 225 mg (=pacjentka niegrzeczna, upór nie do pokonania, deklaruje gotowość do współpracy w bliżej [lub raczej dalej] nieokreślonej przyszłości). Wieczorem przelotne opady hydroksyzyny (=grzeczna), niewielkie 0,025 mg w porywach do umiarkowanych 0,05 mg, na przemian z równie symbolicznym zopiklonem 3,75 mg w porywach do 7,5 mg (=niegrzeczna, uparta). Jak Państwo pewnie sami zauważyli, od dłuższego czasu nie opuszcza nas również znajoma już, uporczywa szczuka (? kg) pojawiająca się na horyzoncie z niezmienną częstotliwością (=w gruncie rzeczy placebo, ale psssst… tego żaden MD wiedzieć nie musi, to nie NFZ) i w tej kwestii nie zanosi się na zmiany do dnia 17 lipca. Następnie 18 sierpnia (=w osiemnaste urodziny pacjentki) sytuacja wróci do stanu poprzedniego i tak potrwa najpewniej do końca października.

Wniosek taki, że z wyjątkiem rodzynka w osobie wspomnianego Zopiklonu jak dotąd z przewagą 4:1 rządzą nami kobiety. Po starszeństwie: pani Wenlafaksyna, pani Szczuka, pani Hydroksyzyna i najmłodsza pani Lamotrygina. Imiona brzmią dostojnie, majestatycznie. Budzą respekt, niczym władcze matki przełożone najsurowszych zakonów - czyż nie? Chyba że zgodnie z najnowszymi zaleceniami UE zastosujemy formy neutralne co do płci, mamy przecież czasy queer. A zatem: Lamotriginum, Venlafaxinum, Hydroxizini Hydrochloridum, Zopiclonum. Proszę Państwa, oto miś / Miś jest bardzo grzeczny dziś / Chętnie Państwu łapę poda / Nie chce podać? A to szkoda. Na wszelki wypadek pana Tartasa Zolpidemi zawczasu wyeliminowaliśmy. Wcześniej zaś poleciała głowa niewinnego Fluoxetinum oraz (słusznie! facet!) Natrii Valproasa, działającego w spisku z nieszkodliwym Acidum valproicum. I wszystko jasne, żaden Kopernik nie była kobietą. Tylko z tą szczuką nie wiadomo co zrobić. Może Marynicum Scucum?

PytaCIE Państwo, dlaczego tak obco brzmią te nazwiska? No, wieCIE, taka już teraz moda, że wszystko się amerykanizuje. MożeCIE się nimi za to posłużyć w różnych okolicznościach. Bardzo dobrze na przykład sprawdzają się w roli inwektyw. O, tak: "Ty, ty, ty wredna uparta jak osioł wenlafaksyno ty!". Brzmi prawie równie ładnie, co w dawnych czasach "Ty anaptykso! Ty synkopo! Ty asymilacjo progresywna!".

Obserwowane uporczywe zjawisko meteorologiczne pojawia się jak w zegarku w oczekiwanym miejscu o przewidywanej godzinie i nijak nie może zrozumieć, że w przeciwieństwie do Wilczej krainy na wyspie IPiN czas zarówno stałych rezydentów, jak i gości tranzytowych płynie w innym tempie. Ale za to życie jest tańsze – albo rybki, albo akwarium. W ten piękny poranek życząc Państwu dobranoc żegnam się uprzejmie i zapraszam do wysłuchania następnej prognozy przy najbliższej nadarzającej się okazji.

A teraz raz jeszcze oddaję głos Kay Redfield Jamison: Moje
wspomnienia dotyczące garden party mówia mi, że bawiłam się cudownie, byłam ujmująca i pewna siebie, i miałam szampański nastrój. Jednak mój psychiatra, gdy rozmawiał ze mną znacznie później, wspominał to wszystko całkowicie inaczej. Stwierdził, że byłam ubrana w sosób prowokujący, całkowicie odmienny od konserwatywnego stylu, który cechował mnie w poprzednim roku. Miałam znacznie jaskrawszy makijaż niż zwykle i wydawałam się zbyt pobudzona i gadatliwa. Mówił, że pamięta moment, gdy pomyślał sobie, że Kay wygląda na osobę w stanie maniakalnym. W przeciwieństwie do niego, ja uważałam, że jestem wspaniała.

+ + + R E S Z T A J E S T M I L C Z E N I E M + + +

piątek, 5 czerwca 2009

no i cudu nie było

Forumowych pogawędek cd, w wątku o tytule takim, jak tytuł posta:

obecna_xyz 04.06.09, 13:37 Odpowiedz
Byłam u utytłowanego endokrynologa. Czar prysł: moja domniemana niedoczynność tarczycy nie istnieje. Zatem objawy choroby nie pasują do hypotyreozy i dawka hormonów nie wybawi mnie z depresji i wszystkich innych objawów, tak pasujących do tarczycy. (...) No i teraz mam myślenie o raku tarczycy. Sąsiedzi naszego forum miewają takie rozpoznania i to chyba nie tak rzadko ://

drugikoniecswiata 04.06.09, 16:07 Odpowiedz
Ehhh, tytuł twojego posta doskonale oddaje moje uczucia po odebraniu wyników powtórzonego TSH. Zdążyłam już w tę niedoczynność uwierzyć, już jej byłam prawie pewna... już witałam się z gąską... hehe. A tu pan mi mówi: "TSH pięknie się pani wyrównało", a ja mu zrozpaczona: "ale jak to??????" (...)
A co do raka - forum nie odzwierciedla jego naturalnej dystrybucji w populacji. (...) Tak jak na forum chad nie ma reprezentatywnej "próbki" chadowców - bo ci, którzy zostali od razu prawidłowo zdiagnozowani, dobrali cukierki i wszystko im gra w większości nie tracą czasu na siedzenie na forum ;-)) Tak czy siak, łączę się w bólu nad straconym złudzeniem, że tyroksyna wybawi z depresji.
--
Im bardziej Puchatek zagladal do srodka, tym bardziej Prosiaczka tam nie bylo...

medal dla mojej tarczycy

dzedlajga 05.06.09, 13:23 Odpowiedz
dobra, na razie odpuśćmy Twojej tarczycy, bo jej się normalnie zloty medal należy, za to, ze coś jej się udaje zrobić, z tego co jej dostarczasz. Drugi medal dla mózgu. Ze jeszcze np. w śpiączkę nie postanowił sobie zapaść. Reszcie organów tez się pewnie medal należy, tyle ze o nich akurat nic nie wiem ;)

Tako rzecze do mnie na ChaDowym forum dzedlajga, w wątku o zależności między tarczycą a psyche. Po tym, jak w poprzednim poście w miarę szczerze zrelacjonowałam jak i czym się żywię. Hm. Ten tego. No właściwie. Właściwie to ona ma rację. I ja to nawet wiem. Tylko co z tego. Sama świadomość za bardzo nie działa, a moje dotychczasowe próby też nie przynoszą efektów........ To jak. Ktoś mi pomoże to zmienić, a przynajmniej wytrwać w mocnym postanowieniu zmiany? Akcja pt "dokarmianie izy" wskazana. Będę grzeczna i nie będę wierzgać. Obiecuję.

kryptoreklama

Irvin D. Yalom, "Religia i psychiatria", Warszawa 2009.
Parę smaczków ze specjalną dedykacją dla wujka Czarka:

Pociecha religijna i psychoterapia – każda na swój sposób – znalazły metody tłumienia dysforii związanej z różnymi formami izolacji. Oxfordzki słownik języka angielskiego informuje nas, że jednym ze źródeł słowa „religia” jest re-ligare – wiązać lub łączyć. Rzymianie używali terminu religare w odniesieniu do rozmaitych więzi – rodzinnych, z przodkami, z państwem. Znaczenie to – wiązanie, łączenie czy, jak moglibyśmy powiedzieć, więź – wyraźnie ukazuje podobieństwo misji psychoterapii i religii. WIĘŹ to dobry wspólny mianownik wszystkich współczesnych form poszukiwań duchowych.

W każdym omówieniu religii i psychiatrii termin "WIĘŹ" ma wielką wartość. Dla terapeutów nie ma celu ważniejszego od zbudowania możliwie najgłębszej i najautentyczniejszej więzi z pacjentem. Literatura zawodowa dotycząca relacji między terapeutą a pacjentem jest pełna omówień spotkania, autentyczności, trafnej empatii, bezwarunkowej akceptacji, "spotkania Ja-Ty". Terapeuci grupowi za priorytet uznają zbudowanie spójności grupy. W spójnej grupie każdy z jej członków jest bardziej gotów badać i wzmacniać swoje relacje z innymi uczestnikami. W obliczu śmierci uczestnicy moich grup dla pacjentów chorych na raka często mówili o wielkim ukojeniu, jakie czerpali z bycia z innymi ludźmi, którzy, na mocy tego tylko, że byli w takiej samej sytuacji, dostarczali poczucia głębokiej więzi. Jeden z tych pacjentów dał nam cudowny opis "WIĘZI":

"Wiem, że każdy z nas jest okrętem w ciemności i każdy jest okrętem samotnym, ale to wielka ulga widzieć migające światła okrętów, które przepływają w pobliżu".

Są to fragmenty wykładu Yaloma na zjeździe Amerykańskiego Towarzystwa Psychiatrycznego po tym, jak został przez nie uhonorowany nagrodą Oscara Pfistera za wkład w religię i psychiatrię; tekst został potem przedrukowany w American Journal of Psychoterapy 3/2002, a w tym roku ukazał się po polsku w przekładzie Anny Tanalskiej-Dulęby. Można go sobie obejrzeć tu, czyli na stronach wydawnictwa. Nie powiem jakiego, bo dwie kryptoreklamy to za dużo na jeden barszcz.