piątek, 26 czerwca 2009

citta dolente

O citta dolente, jak to się stało, że kocham Cię tak bardzo i tak serdecznie? - pytał Tuwim w jednym ze swych młodzieńczych wierszy.
Niech sobie Ganges, Sorrento, Krym
Pod niebo inni wynoszą,
A ja Łódź wolę! Jej brud i dym
Szczęściem mi są i rozkoszą
.

Przypominam sobie te słowa zawsze, ilekroć mnie ktoś zapyta, czy lubię Warszawę. W zasadzie nie - nie lubię. Warszawę trudno jest lubić. Warszawa to jeden wielki patchwork, plątanina ulic i budowli w której bawiąc się w detektywa ze świecą i toną dobrej woli szukać trzeba śladów urbanistycznej logiki. Nie lubię więc Warszawy, choć ją kocham. To moje miasto, tu się urodziłam i wychowałam. Choć dużo lepiej czuję się w ogóle nie w mieście i owce na hali marzą mi się nieustannie, to jednak warszawski zgiełk jest moją codziennością i w tej codzienności mi nie przeszkadza. Zgiełk Krakowa i paru innych miast, choć też znany i bardziej lub mniej oswojony, jest nie mój. Warszawa pełna jest wprawdzie chaosu, blizn i ran, łysa i powycierana, ubrana w najnowszy kicz, a jednak... jednak moja.

W mojej Warszawie, mając wczoraj 40 minut czasu w okolicach placu Konstytucji, postanowiłam pójść na Koszyki. Dawno mnie tam już nie było, bo w portfelu od dawna pustki. Ciekawe, co nowego w taniej książce? - myślałam sobie naiwnie. Nie jestem na bieżąco, wiem. Bardzo nie jestem. W międzyczasie zadzwoniła Danusia, albo ja do niej, nie pamiętam. Omówiłyśmy już logistykę szynszyl-sittingu i miałyśmy się żegnać, gdy z piersi wyrwało mi się szczere, przerażone:
- O... o Boże!
- Co się stało? - pyta Danka.
- Wiesz, szłam właśnie na Koszyki... dochodzę, a tu... nie ma Hali!
- Ale jak to nie ma?
- No nie ma. Była.
- Nie ma budynku?? - jak widać nie ja jedna żyję na bakier z mediami.
- Nie. Jest płot z placem budowy i koparka.

Refleks mam trochę spóźniony, bo koparka stoi od dawna. W necie przeczytałam, że to się nazywa konserwacja. Renowacja. Że Hala tylko pojechała na wakacje, ot, czas na odnowę biologiczną, solidny lifting - ale wróci. W 2011. Nowsza, piękniejsza, pachnąca i elegancka, wszystkie elementy złożymy z powrotem jak klocki lego. Jak nowe wcielenie starego BUWu i kamienicy przy placu Zbawiciela. A może coś przy tej okazji jeszcze starego zmartwychwstanie, jak Pałac Jabłonowskich. Cud, miód i powidło. Tylko... były już w historii, całkiem niedawnej, takie wywózki, co to miały być przeprowadzką do lepszego życia. Z kąpielą odświeżającą na starcie. Nie było z nich powrotu.

Karl Dedecius, Europejczyk z Łodzi, na kartach swych wspomnień pisze: Miłość Tuwima do Łodzi była miłością syna do matki, która wprawdzie nigdy nie wygrała konkursu piękności, ale pomijając kwitnący bujnie, wielostronny talent, dała mu na wyboistą drogę ważne doświadczenia i siłę przetrwania. Wszystkie Klondikes, wszystkie miasta z kopalniami złota, wyrastają jakby wbrew naturze ze stepów, mokradeł, puszcz dziewiczych i baraków. Ze straszliwego odoru fabrykl, plagi komarów i marnych warunków życia w tych brzydkich miejscowościach najbardziej zaś drwią ci, którzy wygodnie żyją z wytwarzanego tam złota - ale mieszkają gdzie indziej.

Moja citta dolente wyrosła z ruin, na trupach, gruzach i nielicznych, ocalałych tu i ówdzie okruchach przeszłości. Ci, co wygodnie żyją z wytwarzanego tu złota zabierają ostatnie relikwie, marne resztki historycznej tkanki, jakby jej było za dużo, jakbyśmy się nią dusili. No ale nie da się wybudować Klondike i jednocześnie zachować dziewiczości puszczy. Mieć ciastko i zjeść ciastko. Ktoś przecież złoto musi produkować.

Jest czas rodzenia i czas umierania.

Czas sadzenia i czas wyrywania tego, co zasadzono.

Czas zabijania i czas leczenia,
czas burzenia i czas budowania.

Niektórzy wierzą też w ciała zmartwychwstanie.

Kochajmy tyle Warszawy, ile jej zostało.
Póki jest.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz