piątek, 25 lutego 2011

niedziela, 20 lutego 2011

interaktywnie

należy kliknąć w szczeżujski nos i zobaczyć co się stanie ;-)

Puzzle

czwartek, 17 lutego 2011

no i tak to jest

10.

A to jest zwyczajnie historia o człowieku,
który budzi się codziennie w innym łóżku,
nawet jeśli nie rusza się z miejsca, to jest, to być musi
historia o człowieku, który budzi się
codziennie w innym łóżku. 
A to jest zwyczajnie historia o człowieku,
który uparcie pisze, chociaż wszystkie klisze
już prześwietliły się. 

11.


NO I TAK TO JEST.

Marcin Świetlicki, "Niskie pobudki"

[Takie coś wygrzebałam, grzebiąc w tym, co dawnymi powycinałam z gazet i włożyłam do koszulki na zaś. Dlaczego ja nie robię z tego użytku innego, niż wycinanie? To pytanie zadaję sobie za każdym razem, gdy mnie natchnie, by sięgnąć po nożyczki]

poniedziałek, 14 lutego 2011

a gdzie jest odpływ?

Drugie wspomnienie z okresu Pamiętnych Prawdziwie Przyjemnych Podrygów. Nie potrafię go umiejscowić w czasie, bo dane zachowane na twardym dysku mojej pamięci są sprzeczne.

Używając nomenklatury pani Marysi – leżę na katafalku. Patrzę w sufit, ryczę w poduszkę, wskazówki zegara przesuwają się tak upiornie powoli. Jest – druga, trzecia, czwarta po południu? Od rana jeszcze nie wstałam. Nic nie jadłam, nawet mojej tabletki seronilu i kisielu z otrębami, podstawy mojego pożywienia. Nie jestem w stanie przeczytać gazetki „Mój pies”, o walających się przy łóżku starych „Charakterach” nie wspominając. Książki włóżmy między bajki. Zresztą nie chcę niczego czytać. Chcę zniknąć. Dzwoni Gabrysia. „Co robisz?”. „Nic”. „Aha. A nie pojechałabyś ze mną kupić wykładziny do łazienki? Podjadę po ciebie”. Gaba. Z Gabą było dobrze. Wszak i tak trzeba czymś wypełnić ten cholerny czas. Niech będzie ta wykładzina.

Dokładnie ten sam schemat. Zwlekam się z łóżka półżywa, zapłakana. Gabrysia czeka na dole. Schodzę. Ledwo idąc. Jedziemy, po drodze chlipię. Wchodzimy do sklepu, dużego, w którym jest jasne światło, hałas i ludzie. Gaba głupieje, bo wybór za duży, a w dodatku w perspektywie mamy jeszcze babskie układanie tej wykładziny, do którego nie wiemy jak się zabrać. Chce się wycofać: „słuchaj, to jednak idiotyczny pomysł. Nie poradzimy sobie same. Trudno, odpuśćmy, przyjadę z Szymonem”. Przejmuję pałeczkę. „No co ty. Zwariowałaś? Dlaczego nie? Poczekaj. Spokojnie. Trzeba znaleźć jakiegoś pana i zapytać, ja to potrafię robić”. To była prawda: faktycznie potrafię, a metoda „na blondynkę” jest skuteczna, faceci czują się wtedy dowartościowani. Blondynka, która chce układać wykładzinę, absolutnie nie wiedząc jak, jest po stokroć lepsza od brunetki, która świetnie się na tym zna i tylko próbuje ustalić ze sprzedawcą właściwą grubość ostrza noża do tapet. Sprawdzone wielokrotnie.

Pana upolowałam i ucięłam sobie z nim pogawędkę. Prawie udało mi się go przekonać, by nam tę wykładzinę ułożył, ale ostatecznie nie zgraliśmy się czasowo. Dzwonił nawet do kolegi, ale kolega też nie mógł. Wytłumaczył więc dokładnie, ile kupić, czym ciąć i jak. Zadanie wykonałam i byłam z siebie dumna. „Nieźle ci szło” – mówi Gabrysia z uznaniem, puszczając oko. Mocno czuję, że nie chodzi jej o wykładzinę, ale nie wiem, o co. Patrzę półprzytomnie: „Ale co?”. Spogląda spode łba: „No nie rób sobie jaj”. „Yyyyy?”. „Wrócisz tu jutro i będzie twój!”. Z oczyma jak spodki protestuję słabo: „Gaba. Nie rozumiem cię…”. Szczerze protestuję. Patrzę na nią bezradnie. Tym razem ona głupieje. „No Iza, przecież ty go podrywałaś, prawda? Nie mów, że nie. Nie widzisz, jak ci się dał owinąć wokół palca?”. Nie. Nie widziałam. Próbowałam się tylko dowiedzieć, jak dwie blondynki mają się zabrać do męskiej roboty. Po co miałabym podrywać sprzedawcę wykładzin?

A potem – potem wtachałyśmy tę wykładzinę do domu, weszłyśmy do łazienki i – klops. Pan nie powiedział, z której strony zacząć. Od czegóż mam jednak tatę? Chciałam go poprosić, żeby przyjechał nam pomóc, ale Gaba nie pozwoliła. Próbowałam ją przekonać: że mieszka blisko, ma po drodze z pracy i lubi takie akcje. Nic z tego. Nie. No dobra, nie to nie. W takim razie tylko zadzwonię i pogadam. „Iza, ale jakim cudem on ci to wytłumaczy przez telefon? Przecież musiałby tu być i to widzieć!” „Nie bój się. Daj nam szansę. On mnie zna nie od dziś”. „Miś, posłuchaj. Wyobraź sobie, że układasz linoleum w łazience. Łazienka ma wymiary pi razy oko 2x2, a wykładzina jest ucięta z zapasem, 2,5x2,5. Wszystkie ściany są krzywe, a na podłodze są stare, również krzywe kafelki. I teraz skup się. Idę z ruchem wskazówek zegara. Na jednej ścianie masz drzwi, a w rogu dwie rury od ciepłej wody wchodzące w podłogę. Na drugiej ścianie jest kibel. Na trzeciej umywalka z nogą, a na czwartej wanna, pod wanną taka dziura na nogi. Z której strony byś zaczął?”

„A gdzie ty układasz tę wykładzinę?” – zapytał ciekawsko ojciec. „U Gabrysi”. „Ale gdzie ta Gabrysia mieszka?” „Na Broniewskiego”. „Aha. No to tam faktycznie może być krzywo, bo to jest sztuka budowlana lat siedemdziesiątych. A jakiegoś chłopa nie macie?” „To ma być niespodzianka dla chłopa. Mamy trzy godziny”. „Aha. To może być trochę mało. A czym chcecie ciąć?” „Nożem do tapet. Tak nam Pan w sklepie doradził”. „Rozumiem. To powiedz jeszcze raz – jak te ściany idą?” Powtarzam powoli, spokojnie. Oczy słuchającej tej rozmowy Gabrysi robią się większe i większe. Siedzimy w tej łazience na podłodze, między nami rulon wykładziny. Wypełniamy całą przestrzeń, a rulon nawet wystaje. „Aha. No to wiesz…. Ja bym chyba zaczął od tych rur. Bo wtedy przećwiczycie docinanie na małym kawałku, a potem zabierzecie się za większe dziury”. „Dobra. A co z kiblem? Mamy go odkręcić?” „A gdzie jest odpływ? W podłodze, czy w ścianie?” „W ścianie”. „W takim razie jeśli odkręcicie, to istnieje niebezpieczeństwo, że… wiesz jakie? Pomyśl!” „Się wyleje?” „Ano właśnie. Może się zdarzyć, że utoniecie w gównie sąsiada. Musisz chyba przeciąć od tyłu, a potem zrobić kółeczko wokół podstawy muszli. Nie będzie to najpiękniej…”. „No właśnie… A nie da się jakoś zatrzymać tego gówna i zatkać rury?” „Nie radziłbym próbować. Czym grozi – już Ci powiedziałem, dalej wasza sprawa, duże dziewczynki jesteście”.

Czy należy uznać, że tym razem próbowałam uwieść własnego ojca? Nie. Poprosiłam go o pomoc, a on mi jej udzielił. Skutecznie. Nie zastanawiał się nad sensem moich poczynań. Znał mnie wszak od 24 lat i zdążył się przyzwyczaić, że nie zawsze rozumie, o co chodzi w tym, co robię. Na trzeźwo również płatałam niezłe figle, a z mojego pierwszego życia czerpałam łapczywie, garściami i większość wariackich pomysłów wprowadzałam w czyn. Nie próbował zrozumieć. Był obok i kochał, jak umiał. Czy wobec faktu, że umknęła mu moja kilkumiesięczna i nieomal śmiertelna depresja, można by oczekiwać, że zauważy hipomanię? Nie. Nie, nie i jeszcze raz nie. Ogórki nie śpiewają. Ale oczy Gabrysi były duże i bardzo okrągłe.

*

Takie urywane, fragmentaryczne te wspomnienia. Wszystko można by zbić i powiedzieć, że wyolbrzymiam. Że każdy ma kiedyś głupawkę i każdy potrafi nieświadomie uwodzić oraz zapalić się do układania wykładziny. Właśnie dlatego tak trudno diagnozuje się II typ ChAD. A raczej: wszystko, co nie jest tym, co kiedyś uważano za I typ.

Można nawet pytać, czy półdniowe odpały w depresyjnym otoczeniu, a już tym bardziej bez niego, w ogóle da się podciągnąć pod kategorię hipomanii. Doskonałej książki profesora Rybakowskiego wówczas nie było. Pilnie studiowana przeze mnie w pierwszych latach przygody na biegunach książeczka państwa Papolosów [komu do cholery ją pożyczyłam?] tego nie przewidywała i dlatego ja również nie. Anglojęzycznej literatury fachowej [może ktoś chce mi sprezentować to drugie wydanie?] dla lekarzy wtedy jeszcze nie studiowałam, dość późno wpadłam na ten jakże zbawienny pomysł. "To chyba jednak był wtedy mix" - zwierzam się spotkanemu ostatnio psychiatrze. "Nie wiem, nie pamiętam, za mało danych". „Wie Pani, w sytuacji, gdy nikt tak naprawdę nie wie, czym jest choroba dwubiegunowa, to porywanie się na próbę zdefiniowania, czym jest stan mieszany, wydaje mi się być czystą ezoteryką” – powiedział mi dr Piotr Świtaj i choć castingu na razie nie wygrał, to bardzo go za ten tekst polubiłam. Zaimponował mi. Bo ja tak naprawdę również wolę inne wytłumaczenie. To było i jest kuriozum o nazwie „Iza”. Tylko i aż. W tę rubryczkę mieszczę się idealnie.

„I ty naprawdę masz dzisiaj doła?” – dopytuje Gaba znad pamiętnej wykładziny. Pan nie do końca dobrze nam doradził, może jednak nie znał się na tym tak dobrze, jak mi się wydawało. Nieopatrznie kupiłyśmy wariant przemysłowy, a on zapewnił, że będzie porządna i długo wytrzyma. Porządna może i była, ale ciąć ją nożem do tapet wcale nie było łatwo. Koniec końców jednak się poddałyśmy. To znaczy: Gabrysia wyprowadziła mnie z łazienki siłą, bo ja chciałam bawić się dalej i nie mogłam zrozumieć, dlaczego ona już nie chce. Wykładzinę ostatecznie położył Szymon i wcale nie zrobił tego równiej. Przy następnej wizycie nie omieszkałam sprawdzić. Co się uśmiał z babskiej inicjatywy – to jego. Co ja się nacieszyłam – to moje. „No. Dopóki nie zadzwoniłaś, cały dzień przeleżałam rycząc i patrząc w sufit, a potem ledwo się odskrobałam od łóżka... Wiesz, nie miałam siły dojść do samochodu, po drodze dwa razy stawałam, żeby odpocząć, a przecież stałaś przed blokiem. Ja już nie mogę, Gaba, już nie mogę. Teraz z tobą jakoś raźniej, ale na co dzień jest upiornie. Leżę i czekam, aż dzień się skończy” – odpowiadam zgodnie z prawdą, becząc jak krokodyl nad kieliszkiem wina. I każdy normalny człowiek daje się na to nabrać. Ze mną na czele i z moją osobistą panią doktór, specjalistą psychiatrą, włącznie.

piątek, 11 lutego 2011

teoria względności

"Czasami jest to Statek, ale częściej jest to Katastrofa. To wszystko zależy" - przypomniał mi przed chwilą mój ulubiony Miś.

niedziela, 6 lutego 2011

czarny lew

Posłuchaj – kiedyś,
kiedyś, kiedyś raz
był sobie czarny,
czarny, czarny, czarny las
i tam wśród czarnych, czarnych, czarnych drzew
żył sobie czarny, czarny, czarny lew.
Jak czarna fala
była grzywa tego lwa,
a jego oczy
jak płomienie czarne dwa.
A kiedy stąpał
po odłamkach czarnych skał,
to nawet groźny słoń
na widok jego drżał.
A gdy na ziemię
padał jego cień,
za czarne chmury przestraszony krył się dzień
i mrok zapadał,
i ucichał ptaków śpiew.
Lecz tak naprawdę –
TO BYŁ BARDZO DOBRY LEW.
I pewnej nocy –
możecie wierzyć albo nie –
być może, czarny lew
odwiedzi cię we śnie
i głowę skłoni, byś na grzbiecie jego siadł,
i pomknie z tobą
przez uśpiony nocny świat,
ponad lasami
i dachami śpiących miast
ponad chmurami,
tam gdzie roje sennych gwiazd,
gdzie cały w blasku
księżycowy stoi las… 


(Danuta Wawiłow)

sobota, 5 lutego 2011

O Przyjacielskim Poleceniu Poszukania Psychiatry

Na okoliczność pewnego spotkania grzebię sobie ostatnio do upojenia w psychiatrycznych wspomnieniach. Do niektórych mocno się uśmiecham, choć jest to uśmiech zaprawiony... bo ja wiem? Melancholią? Szczyptą goryczy dla podkreślenia smaku?

* * *

Zadaję sobie pytanie: kto wyłapał moją pierwszą hipomanię, tudzież maniakalne elementy pierwszego mixa? Kuba. Kuba, przyjaciel Szymona. W grudniu 2003, dokładniej – 26 grudnia. Na trzy i pół roku przed przymiarką do diagnozy pt ChAD.

Gaba i Szymon mieszkali wtedy na Piaskach, blisko mnie. Gabrysia była jedyną osobą, z którą w tym depresyjnym mroku nie zerwałam kontaktu. W drugi dzień Świąt zaprosili znajomych na bigos, mnie też. Jak to się stało, że poszłam, mimo tego, że mieli tam być obcy ludzie – nie wiem. Wiem, że wolałam być z Gabą niż z moją rodziną, bo przy Gabie nie musiałam udawać, więc pewnie dlatego. Dowlokłam się przestraszona resztką sił. Ludzie już byli. Mój niezawodny mechanizm zadziałał od razu: adrenalina natychmiast przełączyła mnie w tryb maniakalny. Żartowałam sobie i brylowałam w towarzystwie, sama się sobie dziwiąc. Ja żyję? Po raz pierwszy od wielu, wielu miesięcy bawiłam się świetnie i dokazywałam jak koza. W pewnej chwili przypomniała mi się zabawa z liceum: chodzi o to, by porozumiewać się wyłącznie słowami na P.

Patrzyli na mnie nieufnie, ale sugestywnie zademonstrowałam i po paru próbach udało mi się wszystkich w to wciągnąć. Radochy było co niemiara, bo to fajna zabawa. Po Prawdzie Potrzeba Pomyślunku, Pierwsze Próby Poniekąd Potrafią Potrwać. Potem Prościej. Pierwszorzędna Przyjemność! Bawiliśmy się Przednio, dopóki się nie znudziło. Tzn. wszystkim się znudziło – poza mną. 

Temat rozmowy się zmienił, ludzie gadali normalnie, a ja nie mogłam Przestać. Nagle wszystko układało się w Piękne Prawdziwie Przemyślane Przezabawne Powiedzonka. No więc oni rozmawiali, ja miałam głupawkę, Powoli Pożerałam Przyrządzone Przez Pracowitych Przyjaciół Potrawy Pokwikując Pojedynczo Przy Przepysznym Posiłku. Gaba Patrzyła na mnie zadziwiona i zdezorientowana, ale chyba cieszyła się moim wreszcie dobrym humorem. W pewnej chwili, między jednym żydowskim dowcipem a drugim, Szymon opowiedział historię o Pewnej Psychicznie Potrąconej Pacjentce, która przyszła do jego mamy mówiąc wierszem. A mama jej na to – „Poproszę Prozą”. Z sekwencji kolejnych dwóch P roześmieli się wszyscy, tym bardziej, że żart był niezamierzony. Ja już ze śmiechu Płakałam. Kuba spojrzał na mnie badawczo. Coś mu na to spojrzenie odpowiedziałam. Typu, bo ja wiem – „Porządny Psychiatra Przemyślnie Potrafi Przewidzieć Potrzebny Paragraf”.  Spojrzał na mnie jeszcze raz. „Iza! Może ja cię skontaktuję z Mamą Szymona???”. Jak można sobie wyobrazić, tego było już za wiele. Winem, które akurat piłam, zachłystnęłam się dość skutecznie, opluwając siebie i wszystko wokół. Resztką refleksu uratowałam kieliszek. Gaba prawie udławiła się sałatką, a garnek z bigosem o mało co nie wypadł z rąk zataczającego się z radości Szymona. Roześmiali się oczywiście wszyscy, ale dla nich był to komizm czysto sytuacyjny. Za to co myśmy się troje podławili, to nasze. Nie pamiętam już, które uspokoiło się pierwsze i zapewniło Kubę, że chwilowo nie ma takiej Potrzeby. 

A to, o ironio losu, wcale nie była prawda. Potrzeba była. Gdy parę lat później, patrząc wstecz i szukając w pamięci maniakalnych wybryków, przypomniałam sobie ten bigos – usiadłam z wrażenia. Poraziło mnie. Twarz Kuby stanęła mi przed oczami, jakby to było wczoraj. Widziałam ją. Jego propozycję wszyscy odebrali jak dobry dowcip. Ale to wcale a wcale nie był dowcip. To było bardzo nieporadnie maskowane dowcipem totalne zdezorientowanie: on wyraźnie czuł, że coś nie gra. Nie wiedział tylko co i nie potrafił ubrać tego w słowa. Skąd miał wiedzieć i potrafić? 

Mina Kuby i ton jego głosu mówiły jednoznacznie: „Dziewczyno! O co biega? Coś tu jest mocno nie tak! Coś śmierdzi!”. Pamiętam tę minę, pamiętam jego spojrzenie, pamiętam głos, jakim to powiedział. Pamiętam też bardzo dobrze, jak się zachowywałam. Kuba miał rację. Prawdziwie Podówczas Potrzebowałam Pomocy Przytomnego Psychiatry. Polecona Pani Pięknie Podpadała Pod Poszukiwany Profil. Podkarmiała Pacjentkę Pieczołowicie Przepisywanymi Psychotropami Poniekąd Pomijając Przy Profesjonalnym Postępowaniu Poważne Przesłanki. Ponieważ Psychiczne Pomieszanie Potrafi Porządnie Pomylić.  No i tak dalej – można sobie przetestować tę zabawę, jest naprawdę dobra ;-)

PS Zagadka: 
1) Co poeta miał na myśli pytając "Posiadasz Pan Potrzebny Przekręcacz?" 
2) Kto, gdzie i jakich okolicznościach był tymże poetą? [obawiam się, że na ostatnie pytanie w pełni odpowiedzieć może tylko jedna z czytelniczek bloga, pod warunkiem, że pamięta]

wtorek, 1 lutego 2011

skok przez barana

Reminiscencji z lekcji francuskiego odsłona druga. Czytanko-słuchanka o noworocznych Resolutions. Wśród nich takie: Me mettre a la gym, a la muscu, au roller, au rock acrobatique, au foot a la tele, aux flechettes, a saute-mouton... "A co to jest to saute-mouton?" - pyta pilna uczennica; uczniowie mają wszak dar do pytania o to, czego nauczyciel nie wie. Pytam wujka googla, a on na to tak:




Znaczenie pt "zabawa polegająca na przeskakiwaniu przez człowieka jak przez kozła" zrozumiałam. To się nazywa po polsku jakoś? Wujek G wypluwa też jakieś zdjęcia sportów wodnych, ale nie jestem w stanie rozstrzygnąć ani o co tak naprawdę chodzi, ani - czy uprawia się ten sport gdzieś poza Montrealem, ani - na wypadek, gdyby tak było - którą z opcji autor podręcznika miał na myśli. Any ideas?