środa, 15 kwietnia 2009

w kategoriach diagnostycznych

W naszej ostatniej rozmowie poprosiłam panią Irenę o takie lekarskie – podsumowanie. Nie wiedziałam jak to nazwać, ale wiedziałam, o co mi chodzi. Na szczęście zrozumiała i pomogła przytomnie dopytując: „w kategoriach diagnostycznych?” Tak. Czyli zostawiając z boku to wszystko, co złożyło się na drugi i trzeci wymiar naszej relacji razem wzięte – wątki terapeutyczne i wątki zaplątane, bo wszystkich trzech wymiarów w godzinę ugryźć nie podobna. Na moją wyraźną prośbę podsumowała więc. Jak to widziała na początku, gdy do niej zrozpaczona dotarłam, jak układało się i ewoluowało potem. I co myśli o mnie dzisiaj. Nie zapamiętałam każdego słowa, choć wszystkie razem cały czas dźwięczą mi w uszach. Owo „dzisiaj” ułożyło się w komunikat treści mniej więcej takiej: „Dzisiaj to uważam, że masz chorobę afektywną dwubiegunową. Ze wszystkimi tego faktu konsekwencjami. Czyli... czyli że tego trzeba pilnować”.

Powiedziała to, jak to zwykle ona – tonem mocnym, jasnym, pewnym. Miłościwie pooddzielała od siebie te trzy zdania chwilami milczenia, dając czas na usłyszenie. Powiedziała to po raz pierwszy. Po raz pierwszy zwróciła się do mojego symbionta wprost i po imieniu. I choć nie była to dla mnie żadna niespodzianka, bo w przeciągu ostatnich dwóch lat sama mówiłam to sobie nie raz, a nawet nauczyłam się wypowiadać ten ciąg brzydkich słów w rozmowie z innymi, co więcej – nie raz zła byłam na nią i miałam żal, że sama nigdy ich nie używa – słowa usłyszane z jej ust okazały się mieć inną moc. Po chwili milczenia, patrząc gdzieś przed siebie, przełknęłam ślinę i odpowiedziałam cicho, urywanym głosem: „no... ja też tak niestety uważam”. Oczy mi nagle zawilgotniały i coś we mnie umarło.

Staje mi przed oczami cytowany już raz na biegunach fragment czytanej niedawno książki: Niekończące się pytania wreszcie ustały. Mój psychiatra spojrzał na mnie, a w jego głosie nie było niepewności. „Psychoza maniakalno-depresyjna”. Podziwiałam jego chłód. Życzyłam mu jak najgorzej. To był cichy, trudny do opisania gniew. Uśmiechnęłam się miło. Odwzajemnił uśmiech. Wojna właśnie się rozpoczęła.

Ale w przeciwieństwie do Kay, jakoś nie mam w sobie woli rozpoczynania żadnej wojny. Wrodzone tchórzostwo, zmęczenie walką na co dzień toczoną czy rozwaga w obliczu siły rażenia rozpoznanego już trochę przeciwnika? Nie czuję też gniewu; może się już wyzłościłam, a może wciąż nie mam odwagi go poczuć. Jest we mnie raczej głęboki smutek. Pani Irenie, która moim psychiatrą właśnie być przestała, życzę jak najlepiej i wdzięczna jej jestem głęboko – za to, że wreszcie wypowiedziała te paskudne słowa, i chyba też – o ironio losu – za to, że wbrew moim oczekiwaniom dotychczas tego nie czyniła. Choć scenariusze alternatywne ze swej natury obarczone są zbyt dużym ryzykiem błędu, by traktować je poważnie. Tak czy siak, wróg został wywołany do tablicy i dobrze się stało.


Po sześciu latach mądrzejsza jestem o tyle, że obok żałoby mieszczę w sobie nadzieję. Nadzieję na to, że śmierć kawałka mnie nie jest tożsama z moją śmiercią, a puste miejsce robi przestrzeń nowemu życiu. Myślę o słowach napisanych z głębi serca całkiem niedawno, bo styczniową nocą, bezsenną przed czekającą mnie następnego dnia wizytą:
To irracjonalne, ale ten drugi zeszyt zmagań traktuję jakoś – symbolicznie. Wierzę, że w minionych 5 latach zamykam jakiś etap – czas walki na oślep i bolesnej utraty złudzeń. Chcę wierzyć, że rozumiejąc coraz więcej odnajdę pokój. Że z każdym upadkiem i każdym powstaniem droga staje się ociupinę mniej wyboista. Odrobinę bardziej przewidywalna.

Przypomina mi się też grudniowe pytanie dziewczynki, która odrabiała z nami zajęcia z PUP: „czy czujesz się teraz bliżej końca [zmagań z depresją]?”; moja do niej wdzięczność, że jako jedyna to pytanie zadała i że zadała właśnie takie, tym samym dostrzegając ogrom mojego codziennego wysiłku i odwagę jakoś przecież publicznego coming-outu (kamingałtu?). Pamiętam też swoją odpowiedź – że raczej mam poczucie, że dopiero teraz zaczynam, pi razy oko wiedząc, o co w tej zabawie chodzi. Ale w zeszycie pierwszym, moim pudełku od zapałek z zapiskami z lat 2004-2008, odnajduję zapowiedź tych słów tegorocznych. 4 marca 2005, Lizbona: To, co najtrudniejsze w depresji, jak i pewnie w każdej innej chronicznej chorobie, to zaakceptować w sobie nowego lokatora. Czy powinnam myśleć o sobie jako o chorym człowieku? Już zawsze? Uśmiech mamy Sz., przyszłej babci małej Tosi, ten profesjonalny uśmiech do pacjentów, z których każdemu na głowę równie banalnie wali się świat.

Od zadanego wtedy pytania minęły cztery lata, mała Tosia okazała się Antkiem, z każdym dniem coraz starszym i bardziej wygadanym [Wiesz mamo, w moim brzuszku mieszkają biedronki. I one mają taką maszynę, która robi tak, że jedzenie przerabiają na takie cząsteczki i wtedy ja rosnę...]. Biedronki w brzuszkach pracują ciężko; w tak zwanym międzyczasie mój świat zdążył już zawalić się dziesiątki razy. Ciąg dalszy mojej myśli styczniowej, tegorocznej, nazywa i to: Jestem niecierpliwa. Chciałabym szybciej, prościej, mniej boleśnie. Czy teraz płacę za wszystkie te lata, kiedy życie i sukcesy przychodziły mi bez trudu, albo kiedy nie dostrzegałam tego trudu i głucha byłam na ogrom wkładanego wysiłku? Czy zdążę wyrównać te rachunki? Niech więc będzie to nadzieja, że kiedyś – zdążę. Czy to, że potrafię nazwać, opłakać i nie umrzeć, pozwala sądzić, że przez ten trudny czas choć trochę dorosłam?

2 komentarze:

  1. dlaczego MD to wróg.... inny, obcy? Przecież wcale już nie takie obce...
    KA

    OdpowiedzUsuń
  2. drugikoniecswiata21 kwietnia 2009 17:13

    nie obce i obce... trudne to. no, jak się okazuje, droga do akceptacji jest długa, a oswojenie nie jest etapem końcowym :( przy optymistycznym założeniu, że takowy w ogóle istnieje ://

    OdpowiedzUsuń