niedziela, 12 kwietnia 2009

Pani Irena

Nie, nie było idealnie. Nie, nie jest człowiekiem bez wad. Co gorsza w ogóle – jest człowiekiem, a nie posłańcem bogów (Bóg jeden i trochę też pani Marysia świadkiem, ile wody w rzece musiało upłynąć, zanim odważyłam się nazwać to tymi okrutnymi słowami, a zwłaszcza – pozwolić sobie odczuć ich znaczenie, i jaki smutek ogarnął mnie, gdy wreszcie je poczułam). Potrafi się mylić i nie zawsze jest miła. Jest parę spraw, o które mam do niej żal, i niekiedy jest to żal dużego kalibru. Nie raz czułam się skrzywdzona i nierozumiana. A jednak czuję też głęboką wdzięczność i ta wdzięczność silniejsza jest od wszystkich wyżej wymienionych razem wziętych. Jest to wdzięczność do niej, i druga, większa chyba, do losu (Gaby?) – za nią. Zrozumiałam to zupełnie niedawno, najpierw w styczniu, a potem marcu tego roku. Za sprawą rozmaitych okoliczności na biegunach oraz czytanych w tym czasie książek.

Jako że podać bibliografię jest stosunkowo prościej niż streścić okoliczności, do tego się chwilowo ograniczę. Przegląd chronologiczny z ostatniego półrocza: Jak pokonać depresję? Jeana Vanier (piękny, króciutki tekst o życiu, kryzysie i smutku; polski tytuł niestety czysto marketingowy), Droga rzadziej wędrowana M. Scotta Pecka (wakacyjne objawienie, o którym dawno temu wspomniała mi pani Marysia), Oblicza choroby maniakalno-depresyjnej Janusza Rybakowskiego, przytahana z Buwu urocza cegiełka The manic-depressive illness duetu Godwin & Jamison, która świetnie nadaje się do przyłożenia komuś w łeb, kupiony kiedyś i odstawiony na półkę Rytm życia Kępińskiego, z trudem upolowany Niespokojny umysł Kay Redfield Jamison i ostatnio – Byłam po drugiej stronie lustra Arnhild Lauveng.

Mogę śmiało powiedzieć, że oczy otworzyły mi dopiero stare eseje Kępińskiego, po które sięgnęłam przypadkiem, na oślep, nie mogąc spać w środku nocy, w chwili największej zawieruchy i zupełnego zagubienia; sądzę jednak, że wszystkie pozostałe i pani Irena przez sześć lat minionych niejako przygotowały mu grunt. W zeszycie z bazgrołami, 20 I, wtorek/środa: W nocy próbuję dziubdziać heretyków dla Obirka. Gdy zmęczona padam na nos, nie mogę zasnąć, bo się denerwuję, że nie zdążę. Ale nie mam siły pracować dalej. Zdesperowana sięgam po książkę, nie wiedzieć czemu jest to kupiony parę miesięcy temu w jakiejś taniej książce i odstawiony na półkę „Rytm życia” Kępińskiego. Palec boży? W paru krótkich tekstach Kępiński nazywa moje strachy, jasno i wprost formułuje moje obawy w kwestii choroby, w tym chad, leczenia, w tym leczenia psychiatrycznego, terapii, pułapek relacji lekarz-pacjent i systemu służby zdrowia. Znajduję w nim to, co chciałabym znaleźć w lekarzu. Leje miód na moje spanikowane i zniechęcone serce. Na moje oświadczenie, że oto znalazłam psychiatrę moich marzeń w osobie Antoniego Kępińskiego, moja terapeutka kpiąco prycha: „no tak, wiem, że pani lubi obiekty niedostępne”.

Dlaczego dopiero teraz, i czy faktycznie miało to charakter nagłej iluminacji? Czy to przypadek, czy zwieńczenie etapu drogi i owoc terapeutycznej orki na ugorze? Nie wiem. Wiem, że w mojej głowie po sześciu latach zamętu wreszcie ułożyły się na właściwych miejscach niezwykle istotne kawałki trudnej układanki, i że patrząc na tworzony przez te kawałki obrazek dostrzegłam, jak wiele linii nakreślonych w nim zostało ręką pani Ireny vel Mamy Szymona (sama nie wiem, czyjej ręki było więcej, więc dla ułatwienia przyjmijmy to wcale nieoczywiste uproszczenie, że per saldo chodzi o jedną i tę samą osobę). Zrozumiałam też, że – wbrew temu, co wielokrotnie mi się wydawało i za co nie raz miałam ochotę ją pokroić na kawałki – za nic w świecie nie oddałabym go teraz za wszystkie inne obrazki świata. I że mogę tylko powiedzieć „dziękuję”. Lub aż.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz