czwartek, 9 kwietnia 2009

Mama Szymona

Odsłona druga nastąpiła cztery lata później, pod koniec października 2003 roku, w bardziej dla mnie dramatycznych okolicznościach. Po dziś dzień mam w sercu wspomnienie naszego spotkania pewnego jesiennego, deszczowego wieczoru. Z duszą na ramieniu przekroczyłam próg gabinetu na Wilczej, myśląc o tym, że choć umówiłam się z raz już kiedyś spotkaną Mamą Szymona, czyli uosobieniem terapeutycznej Mądrości, lekarskiego Doświadczenia, matczynej Miłości i człowieczej Dobroci Wszelakiej, zupełnie nie pamiętam, jak owo uosobienie wygląda. Oraz trzęsąc się ze strachu przed drugą w życiu wizytą u psychiatry, choć ta przecież miała być zupełnie inna i miała za zadanie mnie ocalić. Ale z poprzedniej, niedawnej, w PZP na Mochnackiego, nosiłam w sobie wspomnienia jak najgorsze, a nadziei miałam w sobie tyle, że starczyło równo na dojście i naciśnięcie klamki. Dalej był już tylko strach i ciemność. „O, jednak da się Panią poznać” – ucieszyłam się nieśmiało, próbując dodać sobie odwagi, a rozpoznane Wcielenie Przymiotów Wszelakich zaprosiło mnie do środka słowami „proszę, zaraz mi Pani przypomni, gdzie i kiedy się spotkałyśmy”. Tego wieczora niczego nieświadoma Mama Szymona sprostała powierzonemu jej zadaniu i najbanalniej w świecie uratowała mi życie; o banałach taktowniej jest jednak milczeć, niż pisać. Nakarmiła mnie nadzieją, strawą, na której przetrwałam 6 długich tygodni, bo tyle potrzebował wmuszony we mnie niemalże siłą flegmatyczny prozak, by łaskawie zadziałać. Wiem, że bez tej nadziei, co ją dostałam w pakiecie z przytuleniem do serca ciepłego i równo bijącego, żadnych 6 tygodni by nie było. Z tamtego mrocznego okresu noszę również w sobie także obraz pewnej scenki rodzajowej lżejszego kalibru, której wspomnienie to do dziś wywołuje u mnie uśmiech radości i szczerego wzruszenia. Rzecz miała miejsce w listopadzie. W długi weekend wyjechałam na Litwę na roczny wolontariat europejski i po niecałym tygodniu wróciłam. Akurat wtedy zmarł tata Madame i spotkałyśmy się z dziewczynami na Powązkach na pogrzebie, po którym Ania z Michałem weszli do mnie na górę. Jak wiele innych osób nie domagali się wprawdzie, ale z pewnością oczekiwali ode mnie jakichś wyjaśnień; mnie przynajmniej się wydawało, że coś im wyjaśnić powinnam. O co u diabła chodzi. Z tą Litwą i z całą resztą, co mi znów strzeliło do głowy. A może po prostu chciałam im to wyjaśnić, choć o co chodzi nie wiedziałam sama za grosz. Na pewno nie miałam siły ściemniać, że jest dobrze. Ponieważ zaś państwo M. tradycyjnie o coś się poprztykali, postanowiłam wykorzystać okazję. Gdy z ust Michała padła skierowana do Ani ironiczna propozycja: - Mysza, ja zaraz zejdę do apteki i przyniosę ci jakieś proszki na uspokojenie, co? – niewiele myśląc, skwapliwie podjęłam wątek: - Ee, nie fatyguj się, ja tu mam proszków skolko ugodno. Na uspokojenie, na spanie, na dobry humor... Do wyboru do koloru, mogę jej pożyczyć co sobie zamarzy. Był to mój chałupniczy, ad hoc wymyślony sposób zakomunikowania status quo – na inny nie miałam odwagi; w moim rodzinnym domu przeszłam solidny trening docinków i autoironii oraz nauczyłam się używać ich jak najpewniejszej, bezpiecznej tarczy. Nie chciałam ani tłumaczyć, czym jest depresja i roztrząsać, czy przypadkiem nie jest to chwilowa fanaberia, ani udawać przed przyjaciółmi: było źle, wiedziałam, że potrzebuję ich wsparcia i pomocy, jeśli przypadkiem chcieliby mi je dać. Jak można się domyślić, moja propozycja wywołała lekką konsternację obojga. Ania wybrnęła jednak całkiem sprytnie, prostym pytaniem: - A skąd je masz? - Od Mamy Szymona – odpowiedziałam zgodnie z prawdą i tym to sposobem wszystko stało się jasne. Dla nas dwu w każdym razie. Proszki od Mamy Szymona są na pewno właściwe i łykać je można, a może nawet trzeba. Bezpiecznie i bez zbędnych pytań. Michał jednak cały czas przyglądał się nam mętnym wzrokiem. - Szymon to chłopak Gabrysi – dodałam więc wyjaśniająco i na chwilę sądziłyśmy, że teraz już będzie ok. Nie było. - No Gabrysia, Gaba! Szkoła, gazetka... saksofon! Kasia! Madame, tłumaczenia... – już razem z Babcią dorzucałyśmy kolejne powiązania na mapie skojarzeń, czekając, aż w zerojedynkowym umyśle marsjanina któreś z nich wreszcie zaskoczy. Michał coraz bardziej marszczył czoło i w końcu zniecierpliwiony przerwał, dobitnie dając do zrozumienia: - Wiem kim jest G a b r y s i a. Wiem kim jest S z y m o n – tu nastąpił strategiczny suspens, a po nim padło kluczowe, dramatyczne pytanie: Ale kim u diabła jest M a m a S z y m o n a ?! Aaaaa. Hier liegt der Hund begraben, uśmiechnęłam się w duchu do własnej niedomyślności, a do Ani i Michała roześmiałam szeroko i serdecznie. Na tyle szeroko, na ile byłam wówczas w stanie. No bo może faktycznie? W zasadzie dlaczego nieteściowa Gaby, choćby nie wiem jak mądra i sławna na pół Warszawy, miałaby istnieć w świadomości mężów jej wszystkich znajomych, bliższych i dalszych koleżanek, i to w dodatku jako punkt na mapie najoczywistszych w świecie odniesień? - Lekarzem psychiatrą – wyjaśniłam grzecznie, a Babcia kiwnęła głową na potwierdzenie. Na co pan mąż z wyraźną ulgą odetchnął: - Aha. No to ok. Dopiero wówczas dotarła do mnie, wraz z sensem owego „ok”, głębia michałowych wątpliwości. Spytałam przekornie: - A co, myślałeś, że dilerem? - No wiesz, z tobą to nigdy nie wiadomo... Hm. Jak z pszczołami. Tego świadoma nie byłam, ale teraz już wiem. A na wspomnienie dialogu przy moim stole i michałowej miny zdradzającej ogrom toczącego się w szarych komórkach wysiłku do dziś po cichu kwiczę sobie ze śmiechu. I tak pokwikując – tęsknię za Mamą Szymona.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz