czwartek, 16 lipca 2009

Sen o małych kotkach

Kiedyś, jakieś dwa lata temu, w drugim roku terapii miałam straszny sen. Tak przerażający, że obudziwszy się zapisałam go, tak jak pamiętałam, tyle co pamiętałam. Mnie się rzadko coś śni, lub jak kto woli - rzadko kiedy pamiętam, co mi się śniło. Wiedziałam, że sen ten jest bardzo ważny, choć nie rozumiałam go i cała trzęsłam się z przerażenia.

Śniły mi się małe kotki. Na klatce sąsiedniej do klatki mojej babci ktoś je mordował. Pani Jola kiwała głową, że tak przecież zawsze było, słuchała mojego przerażenia bezbrzeżnie nim zdumiona. Że wszyscy o tym mówili, że zawsze tak było, że ci ludzie tam już tak mają, że koty mordują, zwłaszcza małe, tyle ich przecież jest, ciągle nowe się rodzą. Biegłam, biegłam z całych sił, żeby zdążyć przed katem. Biec trzeba było przez górki, piaszczystą drogą; biegłam więc najszybciej jak potrafiłam i tak po kolei, po jednym, pod dwa zabierałam je pod bluzą do mieszkania babci, która umierała. Sześć dorosłych i prawie czterdzieści małych. Tych, których główek nie zdołano roztrzaskać o ścianę. Każdy z nich był inny – miał swoje łatki i prążki, bawił się po swojemu, inaczej skakał, łasił się i mruczał. Rozłaziły się po całym domu, mama gderała, ale nie protestowała. Każdy dostał swoje imię i każdemu obiecałam życie, tak jak kiedyś moim braciom i siostrom chciałam nadać imiona i podarować historie. Wiedziałam, że babcia umiera, i że po jej śmierci trzeba będzie opuścić to mieszkanie i zabrać z niego kotki. Wiedziałam, że czeka – i nas, i ich oprawców – długa, wspólna podróż. To chyba był pociąg i nie było w nim przedziałów. Ale chyba nie bydlęce wagony, prędzej plackarta w kolei transsyberyjskiej... A może nie, nie pamiętam; na pewno dokądś mieliśmy razem jechać i raczej jechaliśmy pociągiem. W każdym razie wiedziałam, że niemal pięćdziesięciu kotom muszę znaleźć dom. A jednak wszyscy mnie wspierali. Rodzice, mama, mama najbardziej i na pewno, ale też inni bliscy, znajomi, przyjaciele, moja klasa i nawet mój cyniczny wychowawca. Stukali się w głowę, docinali, ale wspierali. A przynajmniej nie potępiali. Podśmiewali się, ale słuchali, dzwonili, pytali. Tak jakby swoją milczącą zgodą chcieli zadośćuczynić innym główkom i innym śmierciom. Wszyscy czuliśmy, że ocalenie tych maluchów jest sprawą pierwszej wagi.

Myślałam, że nigdy tego snu nikomu nie opowiem.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz