czwartek, 28 kwietnia 2011

czwartek w oktawie

Gdy dwa lata temu złożyłam mojemu wujkowi (nieMarkowi) spóźnione o parę dni życzenia imieninowe, dostałam informację zwrotną: "Dziękuję, Iza! Nie takie bardzo spóźnione, mieścisz się wszak w oktawie!" Bardzo mi się spodobała ta perspektywa. Powieszę więc dziś post, który napisałam na okoliczność drugich świąt, ale się o siedem dni przeterminował. Wszak jeszcze jeden mi został.................

*

16 wiosna mojego życia. Od jakichś trzech kwartałów na nowo zadaję się z Panem Bogiem, lawirując między zborem na Waliców a salką katechetyczną w XV LO. Przyszłam do tej salki w połowie roku, ktoś mi powiedział: "przecież i tak masz okienko, to chodź, zobacz jak jest". Usiadłam w rogu na ławce, bo nie było krzesła. Po kilku tygodniach nawet raz coś powiedziałam, a raczej - w odpowiedzi na pytanie przeczytałam kawałek Pisma. Bo mój pomalowany kredkami Nowy Testament nosiłam wówczas w kieszeni. Ksiądz-łobuz co tydzień sprawdzał listę, na której nie było mojego nazwiska, ale nigdy nie zapytał, skąd przychodzę. Gdy się odezwałam ucieszył się i uśmiechnął promiennie. Oprócz lekcji wpadałam też na poniedziałkową modlitwę na przerwie i wtedy też się uśmiechał.   

W Wielki Czwartek po raz pierwszy od wielu lat przyszłam na liturgię. Usiadłam po turecku na schodach ołtarza. A kiedy już wszystkie nogi zostały umyte, wtuliłam się w jakąś ścianę, żeby nie tarasować drogi tym, którzy przyszli się pożywić. Gdy zaś wszyscy czyściciele nóg pozmywali po kolacji, posiedziałam jeszcze chwilę sama. Potem z bardzo drżącym sercem wstałam i nacisnęłam klamkę drzwi zakrystii.

Było to dość surrealistyczne doświadczenie. Tak jakbym nagle z cichego mroku opustoszałej świątyni - bo ja wiem? Wsiadła do tramwaju w Barcelonie? Pasażerowie śmiali się, gadali jedni przez drugich, śpiewali sto lat. Kwiatów też było co niemiara, po cholerę im te kwiaty? Do księdza, który nigdy nie zapytał, jak mi na imię, kolejka była najdłuższa. Przebiłam się jakoś, a on na mój widok zakrzyknął radośnie: "Żmichowszczanka!" No bo jak miał zakrzyknąć, jeśli nigdy mu się nie przedstawiłam? Z gulą w gardle zapytałam cichutko: "Czy ja mogłabym księdza poprosić o spowiedź?" Rumor był tam straszny, "O co poprosić? Głuchy jestem!!!!!" - odkrzyknął roześmiany grubas, nadstawiając ucho. A jak już ustaliliśmy, co próbuję z siebie wydusić, spojrzał na mnie p o w a ż n i e (sic!) i powiedział: OCZYWIŚCIE. "Tylko poczekaj chwilę, uwinę się z tymi kwiatami, a potem pójdziemy gdzieś, gdzie jest spokojniej".

To był piękny wieczór. Nie wiedziałam, że w trybie last minute wyciągnęłam solenizanta z imieninowej imprezy, a jemu nie przyszło do głowy mnie o tym poinformować, choć przecież na dokładanie duszpasterzowi roboty po godzinach wybrałam sobie - niczego nieświadoma - chyba najlepszy z możliwych momentów. Między innymi dlatego tak źle mi z tym, co dzisiaj widzę w Kościele. Dużo dobra doznałam w tych progach i wielu sprawiedliwych spotkałam. Ale dziś - dziś nie umiem nie widzieć tej bolesnej reszty.

"Nie, to aktualnie nie dla mnie. Mam mocną alergię na kolektywy jako takie, a na katolicki kolektyw w Polsce alergię do kwadratu. A może... a może na polski kolektyw w katolicyzmie? Najpewniej zaś na obydwa" - powiedziałam Dance, która namawiała mnie na uczestnictwo w wieczornej Drodze Krzyżowej. I zacytowałam te słowa w mailu do mkw na okoliczność rozmowy o patriotyzmie. Bo to właśnie tak jest. Na moim obecnym etapie rozwoju potwornie nie lubię doktryn i instytucji: boję się ich. Nie wiem, czy rąbane tam drwa na pewno warte są wiórów, które przy tym lecą. I czego jest więcej. Nie umiem nie widzieć tych wiórów i nie podoba mi się już logika, w której jedno równoważyć miałoby drugie. Moja mama nie od dziś mawia, że Kościół niczym się nie różni od Partii: też w niej są dobrzy i złodzieje, wszyscy w imię tej samej pięknej i słusznej idei przez duże I. Przez długie lata bardzo nie lubiłam tego porównania i bolało mnie ono. A dziś - dziś nie wiem. Czy przypadkiem mamy nie mają racji.

Nigdy za to nie miałam i nie mam nic przeciwko Panu Bogu; ten wszak i tak przychodzi w - Człowieku. Takim człowieku, co potem - w co nieco wytartej sutannie - na środku ulicy - szczodrze proponując podwózkę spod szpitala na Litewskiej na Plac Zbawiciela limuzyną marki Punto [uprzednio pokonawszy tę samą trasę w przeciwnym kierunku, zmotoryzowani docenią finezję przedsięwzięcia] - do dźwięków nie najlepiej nastrojonej gitary - tydzień w tydzień - zachrypniętym głosem - śpiewał mi:



...i nie, nie była to pedofilia ;-) Miałam wystarczająco dużo lat, by rozeznać tę kwestię. Była to chodząca dobroć w prostym człowieku, który pierwszy nauczył mnie, czym naprawdę jest w Kościele - służba.

To jeden z dwojga naszych nauczycieli, którzy zaczynali znajomość z nową klasą od napisania na tablicy swojego numeru telefonu i przykazania, by korzystać w razie potrzeby. Nie oznacza to bynajmniej, że łatwo było stłuc szybkę: żyliśmy w erze przederowej, a xiążę nie miał w zwyczaju odbierać, jeżeli akurat przypadkiem:

a) nie było go w domu, bo był w szkole
b) nie było go w domu, bo był w szpitalu
c) nie było go w domu, bo był na spotkaniu ze studentami
d) nie było go w domu, bo był na wyjeździe ze studentami
e) nie było go w domu, bo odwiedzał chorych
f) nie było go w domu, bo odprawiał mszę
g) nie było go w domu, bo spowiadał
h) nie było go w domu, bo miał dyżur w kancelarii
i) nie było go w domu, bo był na spotkaniu popielgrzymkowym
j) nie było go w domu, bo był na spotkaniu przedpielgrzymkowym
k) nie było go w domu, bo był na pielgrzymce
l) nie było go w domu, bo był na czyichś imieninach
m) nie było go w domu, bo między Placem Zbawiciela, placem Unii a rogiem Marszałkowskiej i Litewskiej poszukiwał miejsca do parkowania bliższego celowi podróży niż jej początkowi
...
...
...
ż) był w domu, ale ktoś u niego był.

Czasem jednak na krótko przed północą udawało się dodzwonić i wtedy można było na tym telefonie powisieć przez godzinę, żeby dodzwonić nie mogli się inni; sygnał zajętości pozostawiał im okruszek nadziei. Można też było zawsze zadzwonić znienacka domofonem celem sprawdzenia, czy przypadkiem nie trafiło się w moment, w którym NIE zachodziła jedna z wyżej wymienionych okoliczności. Przy wygranej w totolotka zafasować zaś herbatę i czas tylko dla siebie. Tyle czasu, ile było trzeba, pod warunkiem, że (patrz wyżej). Można się też było na tę herbatę z rozmową w pakiecie umówić i wtedy nie było warunków. Nie wiem jakim cudem - ale niejedną herbatę w tych gościnnych progach wypiłam.

Pozostawały wreszcie poniedziałkowe i czwartkowe przerwy, które ten dziwny belfer spędzał zawsze z uczniami. W pokoju nauczycielskim pokazywał się dwa razy do roku, co nie budziło entuzjazmu pani dyrektor. Poinformowana w czerwcu ?1996, że egzotyczny katecheta porzuca swoje włości, powiedziała uprzejmie: "No tak, jeśli to będzie z korzyścią dla pana..." "Oczywiście!" - odparł roześmiany figlarz, unosząc obie ręce do góry. "Z korzyścią dla Pana!"

Ja zaś (w okolicznościach innych niż środek Marszałkowskiej, do której Głos Wybrzeża był immanentnie przypisany) z oczywistych względów miałam monopol na drugą jeszcze serenadę:



Pogadawszy przed chwilą z wujkiem G ustaliłam, że bohaterimieninowej notki bynajmniej nie schudł, za to a) co nieco wyłysiał i b) postarzał się odrobinę oraz c) przeprowadził. A z życzeniami - cholera. Chyba się nie wyrobię w tej oktawie; niech będą tu. Dopada pokusa: może by tak wpaść na dzień dziecka, jeśli się zrobiło bliżej? A potem druga myśl: a może... może nie? Spotkania po 10 latach bywają ryzykowne.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz