wtorek, 29 września 2009

ups

Przegapiłam. Ogólnopolski dzień solidarności z osobami chorymi psychicznie. Wychodzi mi, że 17 września (hmm.....), choć ostatnio wątpię w moje umiejętności googlania, więc ktoś mógłby zweryfikować. We wrześniu w każdym razie.

Kiedyś potwornie się tego bałam. "Kiedyś", czyli odkąd pamiętam. Od lat wczesnonastoletnich. "Tego", czyli choroby psychicznej. Bałam się schizofrenii. Schizofrenię miała moja ciotka, siostra mamy. Samobójczyni. Dwa lata temu mój nos zaczął mi mówić, że coś się tutaj nie zgadza. Zaczął mi mówić, że Ewa nie chorowała na żadną schizofrenię. Że to było MD vel ChAD, tak jak u mnie, lub raczej odwrotnie. Podpytywałam mamę. Nie wiedziała, nie pamiętała, nie kojarzyła. "To było dawno", "o tym się nie mówiło"...

W lipcu mama wreszcie znalazła i pozwoliła dotknąć, a nawet otworzyć zeszyty z dziadkowymi bazgrołami. I pierwsze co z nich wyszło - to to, że miałam rację. Że mój nos, kierujący się wyłącznie swoją nosią intuicją, miał rację. Bez dwóch zdań, bez wątpienia. Z wypisów ze szpitala, z dziadkowych zapisków. Z rozmowy z Bożeną U., koleżanką Ewy ze szkolnej ławki, która w pierwszych 3 zdaniach powiedziała mi:
- przede wszystkim - to wiesz, ona później miała to, co dziś nazywamy bipolar...
- tak, wiem. Też to mam.
- no tak, ale teraz inne czasy, inne leki...

Czy inne czasy? Nie wiem.
Czy inne leki? Nie bardzo.
Lit, walproiniany, karbamazepina, - od lat 70-tych.
Litem, który łykała Ewa, próbowała mnie nakarmić zarówno pani Irena, jak i obecny pan dr superhiperchadowyspecjalista. Ale się nie dałam, uparta jestem. Bo się boję. Dlaczego bardziej boję się litu, niż przeciwdrgawkowców? Nie mam pojęcia. Dyskutowaliśmy kiedyś przy stole we trójkę, z mamą i Łukiem, co lepsze. Wyłysieć, rozchrzanić tarczycę czy zejść na śmiertelną wysypkę, która wprawdzie zdarza się rzadko, ale jak już - to skutecznie. Zdania były podzielone: Łuk twierdził, że wyłysieć. Mama, że chyba tarczyca. Ja, że chyba z trojga złego najlepsza jest wysypka.

No więc łykam lamotryginę, i ona faktycznie jest nowa. Co jest zaletą i wadą jednocześnie. Zaletą - bo można liczyć, że jak nowa, to może mniej skutków ubocznych, może bardziej "sprofilowana"? Wadą, bo jak nowa, to długofalowych skutków ubocznych nie zna nikt. W przeciwieństwie do litu na przykład. Uznałam że wolę zaryzykować śmiertelną wysypkę i nieznane atrakcje w bliżej nieokreślonej przyszłości, niż wyłysieć albo mieć niedoczynność tarczycy. Kwestia priorytetów, n'est-ce pas? Wysypka mnie szczęśliwie ominęła, a co do reszty, to zobaczymy. Ktoś musi być królikiem.

Jako zaś jestem uparta w ogóle i antylekowa w szczególności, decyzja zabrała mi trochę czasu. Mądry pan dr, co nieco zniecierpliwiony, próbował mnie w styczniu-lutym-marcu nabrać:
- Ma pani mnóstwo możliwości...
- Jakie mnóstwo, jak cztery???
- No... (zmartwił się, że mu się sztuczka nie udała)... wie pani... cztery to już coś!
- Aa, to tak jak w tych językach indiańskich, gdzie system liczebnikowy składa się z 3 elementów: jeden, dwa i mnóstwo, tak?
- No, mniej więcej.

No więc wychodzi z tego wszystkiego, że bałam się MD. Dzień dobry. Nadal się boję, ale już trochę mniej. I przestałam widzieć granicę między normalnością a szaleństwem, między depresją a MD, między MD a schizofrenią.Nie ma jej. Jest continuum.

A ostatnio uświadomiłam sobie, że jeśli Ewa zabiła się w wieku 25 lat - to tak, jakbym ja nie żyła od lat 4. Od powrotu z Portugalii. A żyję. To może można mieć nadzieję, że jeszcze trochę pożyję? Zrobiło się jakoś - trochę raźniej. I tego trzymać się trzeba.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz