Jedyne co mam na swoją obronę przeciwko okrutnemu zarzutowi, który tak łatwo sam się ciśnie na usta terapeutom wszelkiej maści („bo nie chcesz”, „mówiłam ci sto razy, ale nie chciałaś usłyszeć”, i inne w rodzaju „pacjent pozbawiony motywacji”), oraz mojemu własnemu „chciałabym szybciej, prościej, mniej boleśnie”, jest historia brzydkiego kaczątka przywoływana przez wywoływaną już do tablicy Arnhild w ostatnim rozdziale jej książki. Rozdział ten nosi tytuł „Szara jak owca, złota jak lew”.
Znana bajka Hansa Christiana Andersena o brzydkim kaczątku, wyszydzanym przez inne kaczki w stawie, które zamienia się w pięknego łabędzia i odlatuje ze swoimi, podawana jest często w wersji skróconej. W książeczce dla dzieci, którą miałam jako mała dziewczynka, było napisane tak: Zima była długa i kaczątko bardzo cierpiało. Jednym zdaniem załatwiona została cała długa zima. Andersen opisał tę straszną zimę na co najmniej kilku stronach, opowiadając o tym, jak kaczątko było oszukiwane, wykorzystywane i narażone na rozmaite niebezpieczeństwa. Jest tam również piękny opis sytuacji, gdy kaczątko zamarzło w lodzie, ale zostało uratowane przez dobrego wieśniaka, który zabrał je ze sobą do domu i ogrzał przy piecu. Gdy dzieci wieśniaka chcą się pobawić z kaczątkiem, ono boi się, że zrobią mu krzywdę, podlatuje w górę, przewraca kankę z mlekiem i ucieka przez otwarte drzwi w wielkim zamieszaniu.
Nie jest łatwo rozpoznać dobroć, jeśli świat przez długi czas był wyłącznie źródłem bólu. I nie jest łatwo wierzyć w siebie, gdy nikt inny w stosunku do nas tego nie robił. Kiedy w końcu nadchodzi wiosna, kaczątko odnajduje staw, w którym pływają trzy piękne łabędzie. Podziwia je z całego serca, uważając zarazem, że łabędzie czują do niego na pewno tylko pogardę, a nawet, że będą chciały je zabić. A jednak myśli, że mimo wszystko lepiej będzie zostać zabitym przez tak piękne ptaki niż przeżyć ból jeszcze jednej zimy. Kaczątko stworzone przez Hansa Christiana Andersena decyduje się podpłynąć do pięknych łabędzi nie w nadziei, że zostanie przez nie choćby odrobinę zaakceptowane. Robi to w oczekiwaniu na śmierć. W gruncie rzeczy podejmuje w ten sposób próbę samobójstwa. Nieskuteczną. Łabędzie go nie zabijają. Tymczasem kaczątko, oczekując na nieuchronną śmierć, pochyla głowę ze wstydu i lęku – i wtedy dopiero dostrzega w wodzie swoje odbicie. Nie zostaje zabite, zostaje przyjęte i wówczas pojawia się możliwość dostrzeżenia, kim jest. Kaczątko stało się łabędziem.
Właśnie tak jest. Jeśli przez długi czas zdążyłeś się przyzwyczaić, że świat jest wrogi, a ty sam beznadziejny, powrót do tego świata, zmiana wszelkich oczekiwań w stosunku do własnej osoby, ale i innych ludzi, stanowić może poważną traumę. Powstaje zamęt. To, że „na drugim końcu tunelu jest zawsze światło”, brzmi w takiej sytuacji jak wyświechtany banał. Sama słyszałam wielokrotnie, że nawet jeśli teraz wszystko jest pogrążone w ciemności, to przyszłość jest jasna. Jako kierowcę zdumiewa mnie fakt, że nikt nie wspomina o możliwości oślepienia. Jest sprawą powszechnie znaną, że wyjazdy z tuneli są obszarami o dużym natężeniu wypadków, gdyż przy wyjeździe z mroku w jasne światło dzienne łatwo można zostać oślepionym. Nie oznacza to wcale, że nie jest łatwiej prowadzić w świetle dziennym, chodzi tylko o to, że zmiana bywa czasem zbyt gwałtowna.
Bliskie są mi również słowa podsumowania, choć wcale niełatwo nie ulec pokusie zabronienia sobie przymiarki doświadczeń Arnhild do mojej dużo bardziej banalnej historii. Ale pokusę tę odpędzam: apage! Wierzę, że próba ważenia i zmierzenia cierpienia na metry czy kilogramy, po to, by porównać je z innym cierpieniem, to skazana na niepowodzenie ślepa uliczka. Choć więc nie spędziłam dziesięciu lat w szpitalach psychiatrycznych, nikt nie faszerował mnie końskimi dawkami neuroleptyków i jeszcze nie próbowałam się zabić, w pełni podpisuję się pod tymi słowami:
Nigdy nie wyobrażałam sobie, że moje życie będzie właśnie takie. Coś zmieniło się na zawsze i życie przybrało całkowicie zaskakujący kierunek. Czasem zdarza mi się usłyszeć, jak ludzie, którzy przeżyli duży kryzys, opowiadają, że teraz, już po wszystkim, wcale nie chcieliby być tego kryzysu pozbawieni. Nie jestem w stanie czegoś takiego powiedzieć. Pamiętam mój ogromny ból, pamiętam beznadzieję życia. Wiem, ile głupich rzeczy zrobiłam przeciwko sobie i wobec tych, których kocham. Jestem świadoma, jak źle się mogło to wszystko zakończyć. Wiem, że miałam wielkie szczęście, bo nadal żyję. No cóż – gdybym rzeczywiście miała wybór, wolałabym, aby mi oszczędzono tego bólu. Ale na pewno słusznie się stało, że nie miałam takiego wyboru. Nauczyłam się dzięki temu bardzo wielu rzeczy, których w przeciwnym wypadku nie miałabym nawet szansy się dowiedzieć. Być może stałam się dzięki temu lepszym człowiekiem i wiem na pewno, że jestem w związku z tym lepszym psychologiem. Nie dlatego, że moja historia była ogólnie obowiązująca i prawdziwa dla każdego. Powodem jest raczej moje doświadczenie, które mówi mi, że nie ma czegoś takiego, jak oni ani my. Wszyscy jesteśmy tylko ludźmi. Różnymi. A w swojej najgłębszej istocie – podobnymi.
Nie wiem, po co ta wiedza filologowi klasycznemu in spe, ale dzisiaj ja też ją mam. Raz sróbowałam się nią podzielić z przyszłymi psychologami na wspomnianych ćwiczeniach z PUP, w których uczestniczyłam w zimowym semestrze tego roku akademickiego. Na ten krok zdecydowałam się po tym, jak któraś kolejna próba podzielenia przez prowadzącego zajęcia świata na „nas” i „ich” wkurzyła mnie do tego stopnia, że postanowiłam zaryzykować odsłonięcie się z tej „drugiej” strony. Nie wiem, jak ten mój coming-out odebrała grupa, bo z wyjątkiem dziewczynki, która z nami tylko odrabiała swoje zajęcia, pozostali byli mało wylewni i ani wtedy, ani później nikt tematu nie podjął.
Wiem za to niestety, że prowadzący ćwiczenia doktorant Wydziału Psychologii UW, w ramach obiecanego na starcie, a jednak niemal wyżebranego przeze mnie przy mecie feedbacku, na pożegnanie życzył mi powrotu do ś w i a t a „ n o r m a l s ó w ”. Dawno już niczyje życzenia tak bardzo mnie nie zabolały; towarzyszące im szlachetne intencje i poczucie terapeutycznej misji jedynie pogłębiają ten ból, nawet jeśli umówimy się, że dostrzegłam cudzysłów i clin d'oeil. Cieszę się, że spotkałam ludzi, którym nigdy nie przyszło do głowy mi czegoś podobnego życzyć. Którzy wbrew temu, co sama wówczas myślałam, nauczyli mnie, że świat jest jeden.
Kiedyś żyłam jak owca
Pasterze strzygli mi sierść i przycinali kopyta
abym łatwiej mogła biegać razem ze stadem
Ruszałam przed siebie razem z pięknie przystrzyżonymi osłami,
niedźwiedziami, wiewiórkami oraz krokodylami
i zastanawiałam się, dlaczego nikt nie chce widzieć
Bo wtedy żyłam jak owca
a wszystko we mnie tęskniło za gonitwą przez sawanny
I pozwalałam się zaprowadzić do zagrody
bo mówili, że tak jest dla owcy najlepiej
Ale wiedziałam, ze to nie tak
I wiedziałam, że to nie będzie trwało wiecznie
Bo wtedy żyłam jak owca
ale jutro zawsze miałam być lwem
Ja tego nie wiedziałam, choć gdy zastanawiam się, co pozwoliło mi przetrwać ten trudny czas, metafora podskórnej tęsknoty za gonitwą przez sawanny wydaje się uderzająco trafna. Całe szczęście, zamiast mnie wiedziała pani Irena, której przez długi czas „nie chciałam” usłyszeć. Nie umiałam usłyszeć. Światło dzienne oślepiło mnie i nie potrafiłam odnaleźć się poza strasznym, ale przynajmniej jakoś już znajomym tunelem, który swoim mrokiem zdołał wcześniej zabić i skutecznie wymazać wspomnienia słonecznego blasku. Nikt dla mnie nie zatrzymał świata, abym mogła się do niego z powrotem przyłączyć, a wskakiwania w biegu musiałam uczyć się na własnych błędach. I - nabijając sobie kolejne siniaki - wciąż się uczę. Pozostaje tym razem uwierzyć Arnhild. Że jutro zawsze będę lwem.