czwartek, 14 kwietnia 2011

bierzmowanie

"My tutaj jednak dużo tych litów mamy, jakieś 700 osób" - powiedział mi wczoraj mój lekarz, a ja z wrażenia wylądowałam pod krzesłem. "To znaczy, wie Pani, tak się żargonowo mówi" - zreflektowawszy się, tłumaczy nieudolnie, acz z uśmiechem, licząc na wyrozumiałość. Wiem. Wiem. Doktojrim hejsn lachn. Próbuję się uśmiechnąć, ale średnio mi idzie. A w zasadzie nawet średnio próbuję. I tylko po wyjściu przez łzy myślę sobie - "Iza, panie doktorze, Iza. Tak mam w dowodzie, mogę pokazać. LiCO3 nigdy tam nie widziałam, ale może... może coś źle patrzę. Albo może ten dowód już - nieważny?"

5 komentarzy:

  1. Ale czemu to tak rani? - dziwię się znowu.
    Czy to nie wszystko jedno, jakie nada mi imię, jeśli leczy? Pomaga?

    OdpowiedzUsuń
  2. 1) Czemu - nie odpowiem w jednym zdaniu. Jak mnie natchnie, to postaram się rozwinąć.
    2) Mnie nie wszystko jedno. Po stokroć nie.
    3) Poproszę o definicję pomagania, to się ustosunkuję.

    OdpowiedzUsuń
  3. A, może da się w jednym zdaniu jednak. Moim ulubionym. Język odzwierciedla kategorie myślowe.

    OdpowiedzUsuń
  4. Ad 2) to wiem nie od dziś (vide post w odcinkach, który został wycofany i nie wrócił, jak również wiele innych Twoich wypowiedzi) ale nieustająco tego nie rozumiem. I (że pozwolę sobie zacytować słowa mojej Mądrej Koleżanki w rozmowie na inny temat), wydaje mi się, że byłoby Ci łatwiej, gdybyś spojrzała na to inaczej.
    Ad 3) w skrócie, bo mam tylko chwilkę pomiędzy pracą a czytaniem listów od I. do I. : ) Pomaga, czyli, hm, sprawia, że jest lepiej niż było. Dopisałam pomaga" jako rozwinięcie do "leczy", bo miałam na myśli coś w rodzaju gramatycznie niepoprawnego "wylecza".

    OdpowiedzUsuń
  5. Tak i nie.

    Jestem w górach. Do schroniska daleka droga. Potwornie obcierają mnie buty. Każdy krok niemiłosiernie boli, a jeszcze chwila i zedrą mi pięty do krwi. Gdybym spojrzała na to inaczej, byłoby mi łatwiej: wszak bez nich musiałabym iść boso po śniegu. Och, jak cudownie się kurzy, a fe, jak paskudnie słońce świeci! Wyrosłam z Polyanny. Serio. Zaletę posiadania butów widzę i doceniam, o tym, że mnie nogi bolą - opowiadam. Jedno drugiego nie znosi.

    Taka mi przychodzi do głowy analogia: po co szukać sobie mądrego spowiednika, jeśli każdy ksiądz może udzielić rozgrzeszenia? Wierzę, że w sakramencie pokuty Bóg przychodzi do grzesznika [patiens?] nie tylko w akcie rozgrzeszenia, lecz również w osobie jego szafarza. Dokładnie tak samo wierzę, że lekarz leczy non solum wypisywaną receptą, sed etiam samym sobą. Michael Balint, "The doctor, His patient and the illness". Pytanie o obecność trzeciego w tej relacji pozostaje otwarte, ja wierzę w Moc, którą lekarz jako szaman przyzywa ;-) [a teraz można mnie już oficjalnie ekskomunikować, swoją drogą nie wiem, czemu dotąd nikt tego nie zrobił]

    Można ciągnąć tę analogię i zastanawiać się - czy osoba szafarza ma wpływ na wartość rozgrzeszenia? Z pewnością nie. W moim odczuciu może jednak mieć wpływ na to, co człowiek z tym rozgrzeszeniem zrobi: bardziej bądź mniej motywować do zmiany.

    Lekarz, któremu ufam, lekarz, w którym mam oparcie, to lekarz, który sprawia, że wierzę w sens leczenia, które mi aplikuje. Zależność między wiarą a skutecznością została nie raz opisana. Nie czuję oparcia w lekarzu, który uważa mnie za element siedmiusetosobowego kolektywu litów. Być może niektórym to nie przeszkadza - mnie boli. Chcę być jednostką. Ile Patriotyzmów Jutra pracuje w MHP?

    A co do "wylecza" - nie, nie wylecza, bo w wyleczenie przecież nie wierzy. O tym już było. Zalecza, powiedziałabym, albo lepiej - pilnuje. Taka jest jego rola. Czy pilnowanie jest formą leczenia? Od biedy rzec można, że tak. Formą "wyleczania" jednak stanowczo nie jest. Próbuję poczęstować się jego zaleczaniem w celu wyleczenia - ale to trudne. Moja wiara też jest słaba i chciałabym mieć w niej sprzymierzeńca, kogoś, kto w chwili zwątpienia przypomni azymut.

    Pomóc - pomaga średnio. Nie wcale, ale średnio. Pomoc sprowadza do administrowania pigułami, a tym idzie to w najlepszym razie na 3=. To nie jego wina, że są niedoskonałe, to nie jego wina, że Iza to kawał cholery. Ale czegoś, co mógłby mi dać poza pigułami - nie daje. Jest kontrolerem lotów, a marzy mi się - drugi pilot. Może to utopia, a może nie.

    Biorąc pod uwagę fakt, że ja się piguł boję i szczerze ich nie cierpię, same w sobie ni w ząb nie dają mi poczucia bezpieczeństwa, to czynników leczniczych w tej relacji jest żałośnie mało. Nie nic, ale mało.

    Miałam panią doktór, która leczy sobą; ma w rękach Moc. Różnie między nami bywało, pigułom w jej wykonaniu też szło średnio, ale różnica jest - kolosalna. Niby już dorosłam i wyrosłam, a jednak wciąż tęsknię do czasów, w których to oparcie tak bardzo czułam. Staram się je odnaleźć w moim obecnym lekarzu, ale muszę się solidnie naszukać.

    PS A post w odcinkach nie powrócił, bo odniosłam wrażenie, że nie ma na niego miejsca: ani tu, ani we mnie na jego tu obecność. Że coś, co jest dla mnie bardzo ważne, nie jest takim dla odwiedzających tę przestrzeń osób, nie ma więc powodu ku temu, by ją nadmiernie zaśmiecać, jednocześnie wystawiając na widok publiczny temat dla mnie samej mocno intymny. To trochę kwestia targetu bloga i celu, w jakim go piszę - a to z kolei jest bajzel, który nienapisany wciąż wisi w przestrzeni kosmicznej.

    Uznałam więc, że z listem gończym się zmywam, a temat jako temat być może powróci kiedyś - czy to w odcinkach, czy w innej formie. Zasadniczy feedback odebrałam i przemyślałam. W moim odczuciu w dużej mierze sprowadzał się on do zacytowanej myśli (a tym samym powrócił). Której nie odrzucam, ale i nie uważam za wyczerpującą.

    Chyba powinien być ten komentarz osobną notką :)

    OdpowiedzUsuń