wtorek, 11 stycznia 2011

wanted (2): jedna bramka

Choć w międzyczasie wywiązała się istotna dyskusja na metapoziomie, do której jeszcze jednym długim postem wrócić planuję, postanawiam jednak powiesić kolejne odcinki. Nawet gdy myślę o kompromisach wszelakich i zakładam, że na jakiś trzeba będzie pójść, treść mojego listu jest mi bliska i wciąż wydaje się istotna. Wszak marzenia też są częścią życia. Można się więc rzucać do komentowania ;-)  

Szukam lekarza, który będzie moim sprzymierzeńcem i przewodnikiem w procesie zdrowienia.

Który zrozumie, że ja chcę wyzdrowieć i dla którego posługiwanie się kategorią zdrowia w odniesieniu do choroby psychicznej, a może również i innych przewlekłych chorób, nie będzie ani bluźnierstwem, ani świętą naiwnością. Chcę być zdrowa – na lekach czy bez nich. Wiem już, że są ludzie, którzy żyją z MD bez leków i mają się dobrze, i nikt mi nie wmówi, że ich nie ma albo że nie jest ich wielu. Może tak, może nie – nie wiemy, bo nie potrzebując recepty nie chodzą do lekarzy i Wielki Brat nie może ich policzyć. Wiem też, że ci, którzy biorą leki, dzielą się na zdrowych i chorych; niewiele ma to wspólnego z ilością piguł i tylko trochę z częstotliwością nawrotów, podobnie jak to, czy szklanka jest częściowo pusta, czy częściowo pełna, nie zależy wyłącznie od tego, ile wody do niej nalejemy, choć jakaś woda być w niej musi.

Nachorowałam się już 8 lat i wciąż nie widzę końca. Niechętnie przyjmuję, że być może czeka mnie jeszcze trochę, choć jestem już bardzo zmęczona i trudno mi to zaakceptować. Trudno na to „trochę” znaleźć siły, bo te już dawno się wyczerpały. Staram się wierzyć, że to wciąż tylko zima i przyznać rację Arnhild, że gdyby wiosna nadeszła w styczniu / to nastałby potem smutny czerwiec / ze zwiędłymi różami / pod zmęczonym niebem. Tak. Jestem chora. Stale i wciąż. I mam tego stanu serdecznie dość. Zagryzam zęby. Arnhild jest wszak w kwestiach zdrowienia wiarygodna, może mogę jej zaufać. Każda zima kiedyś się kończy, nawet ta najbardziej sroga. W to chcę wierzyć i wiem, że gdy stracę tę wiarę – umrę. Szukam lekarza, który zrozumie, że mimo tego pioruńskiego zmęczenia moim celem nie jest bycie mniej chorą. Że ja do takiego celu w ogóle nie chcę iść. Nie ten charakter, nie ten temperament, nie te priorytety. Być może niektórych to przekonuje, mnie nie. Jeśli tak, to wolę od razu zawrócić. Może wciąż za mało pokory, choć mam jej już po stokroć więcej niż na początku tej bardzo wyboistej drogi? Ale to właśnie podskórny brak pokory pozwolił mi się podnieść i zobaczyć światło; głęboko wierzę w to, że to on może mnie ocalić.

Wiem, że nikt nie może mi obiecać zdrowia i od nikogo takiej obietnicy nie oczekuję. Ale dlaczego psychiatryczny (a może w ogóle medyczny) mainstream uważa, że w imię nauki można bezkarnie odbierać nadzieję? „Za 10 lat będzie pani zdrowa” zakrawa na wróżenie z fusów, z którym szanujący się lekarz nie chce mieć nic wspólnego, za to „za 10 lat nadal będzie pani chora” ma być prawdą objawioną i przejawem naukowej mądrości? Ciekawe. Nawet jeśli dodamy „…choć może objawy nie będą dawały się we znaki”, to nadal się nie klei. Takie same fusy, tylko lepiej wymieszane. A może za 10 lat zgaśnie słońce? Nie chcę, żeby mój lekarz wróżył z fusów, niezależnie od treści tych wróżb. Chcę, by miał w sobie wewnętrzny spokój, uśmiech i pokorę wobec świata i stworzenia, wobec niepowtarzalności i nieprzewidywalności człowieka. Cichy zachwyt i dużo, dużo mocnej wiary. Osadzonej w rzeczywistości, nie oderwanej od niej. By nie uzurpował sobie roli Pana Boga, ale i nie zadowalał się rolą urzędnika.

Na całe szczęście za silna już jestem, za mądra, by raz złowioną nadzieję pozwolić sobie odebrać, choćby trzeba było wiosłować pod prąd i otwarcie, uparcie przeciwstawiać się mainstreamowi. Chcę wierzyć, chcę iść za nadzieją – to wiem. Ale jestem też krucha; gdybym nie była, nie byłabym chora i nie szukałabym pomocy. Potrzebuję, żeby w chwilach słabości mój lekarz mnie wspierał. Przypominał mi o tej nadziei, gdy mi się zgubi, bym nie musiała po nią nieustannie zawracać i na nowo jej szukać. Żeby wierzył razem ze mną, a czasem za mnie, bo gdzie dwóch lub trzech... I autentycznie wierzył, a nie udawał, że wierzy i kiwał głową dla zasady, ot, taka sobie nieszkodliwa fanaberia. Więź pacjenta z lekarzem jest zbyt silna, by opierać ją wyłącznie na słowach. Potrzebuję jego szczerej wiary, wiary mocniejszej niż moja, by moja mogła przy niej wzrastać.

Potrzebuję tej wiary również dla spójności procesu terapeutycznego. Jeśli osoba, która przepisuje mi leki, uważa, że mogę być tylko mniej lub bardziej chora, a ja nie podzielam tej perspektywy, to ciężko mi jest oddzielić jej niewiarę od mojej wiary, za niewiarę grzecznie podziękować, a piguły przyjąć z wdzięcznością jako cenną pomoc w wędrówce ku zdrowiu. A przecież potrzebuję tej pomocy. Taki rozdział może i byłby właściwy, dorosły, dojrzały, ale – jest bardzo trudny. Nie mam władzy nad nieświadomością. Sądzę, że gdybym potrafiła przeskoczyć tę poprzeczkę, już dawno byłabym zdrowa. Póki co efekt jest taki, że nie lubię tych piguł tak samo, jak myśli o tym, że na pewno nie wyzdrowieję, a to, że ich nie lubię, nie pomaga im działać. To, że nie działają, odbiera nadzieję i koło się zamyka, a mainstream rozkłada ręce: tak widać musi być, w tej bajce zdrowia nie ma.

(c.d.n.)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz