wtorek, 29 września 2009

ups

Przegapiłam. Ogólnopolski dzień solidarności z osobami chorymi psychicznie. Wychodzi mi, że 17 września (hmm.....), choć ostatnio wątpię w moje umiejętności googlania, więc ktoś mógłby zweryfikować. We wrześniu w każdym razie.

Kiedyś potwornie się tego bałam. "Kiedyś", czyli odkąd pamiętam. Od lat wczesnonastoletnich. "Tego", czyli choroby psychicznej. Bałam się schizofrenii. Schizofrenię miała moja ciotka, siostra mamy. Samobójczyni. Dwa lata temu mój nos zaczął mi mówić, że coś się tutaj nie zgadza. Zaczął mi mówić, że Ewa nie chorowała na żadną schizofrenię. Że to było MD vel ChAD, tak jak u mnie, lub raczej odwrotnie. Podpytywałam mamę. Nie wiedziała, nie pamiętała, nie kojarzyła. "To było dawno", "o tym się nie mówiło"...

W lipcu mama wreszcie znalazła i pozwoliła dotknąć, a nawet otworzyć zeszyty z dziadkowymi bazgrołami. I pierwsze co z nich wyszło - to to, że miałam rację. Że mój nos, kierujący się wyłącznie swoją nosią intuicją, miał rację. Bez dwóch zdań, bez wątpienia. Z wypisów ze szpitala, z dziadkowych zapisków. Z rozmowy z Bożeną U., koleżanką Ewy ze szkolnej ławki, która w pierwszych 3 zdaniach powiedziała mi:
- przede wszystkim - to wiesz, ona później miała to, co dziś nazywamy bipolar...
- tak, wiem. Też to mam.
- no tak, ale teraz inne czasy, inne leki...

Czy inne czasy? Nie wiem.
Czy inne leki? Nie bardzo.
Lit, walproiniany, karbamazepina, - od lat 70-tych.
Litem, który łykała Ewa, próbowała mnie nakarmić zarówno pani Irena, jak i obecny pan dr superhiperchadowyspecjalista. Ale się nie dałam, uparta jestem. Bo się boję. Dlaczego bardziej boję się litu, niż przeciwdrgawkowców? Nie mam pojęcia. Dyskutowaliśmy kiedyś przy stole we trójkę, z mamą i Łukiem, co lepsze. Wyłysieć, rozchrzanić tarczycę czy zejść na śmiertelną wysypkę, która wprawdzie zdarza się rzadko, ale jak już - to skutecznie. Zdania były podzielone: Łuk twierdził, że wyłysieć. Mama, że chyba tarczyca. Ja, że chyba z trojga złego najlepsza jest wysypka.

No więc łykam lamotryginę, i ona faktycznie jest nowa. Co jest zaletą i wadą jednocześnie. Zaletą - bo można liczyć, że jak nowa, to może mniej skutków ubocznych, może bardziej "sprofilowana"? Wadą, bo jak nowa, to długofalowych skutków ubocznych nie zna nikt. W przeciwieństwie do litu na przykład. Uznałam że wolę zaryzykować śmiertelną wysypkę i nieznane atrakcje w bliżej nieokreślonej przyszłości, niż wyłysieć albo mieć niedoczynność tarczycy. Kwestia priorytetów, n'est-ce pas? Wysypka mnie szczęśliwie ominęła, a co do reszty, to zobaczymy. Ktoś musi być królikiem.

Jako zaś jestem uparta w ogóle i antylekowa w szczególności, decyzja zabrała mi trochę czasu. Mądry pan dr, co nieco zniecierpliwiony, próbował mnie w styczniu-lutym-marcu nabrać:
- Ma pani mnóstwo możliwości...
- Jakie mnóstwo, jak cztery???
- No... (zmartwił się, że mu się sztuczka nie udała)... wie pani... cztery to już coś!
- Aa, to tak jak w tych językach indiańskich, gdzie system liczebnikowy składa się z 3 elementów: jeden, dwa i mnóstwo, tak?
- No, mniej więcej.

No więc wychodzi z tego wszystkiego, że bałam się MD. Dzień dobry. Nadal się boję, ale już trochę mniej. I przestałam widzieć granicę między normalnością a szaleństwem, między depresją a MD, między MD a schizofrenią.Nie ma jej. Jest continuum.

A ostatnio uświadomiłam sobie, że jeśli Ewa zabiła się w wieku 25 lat - to tak, jakbym ja nie żyła od lat 4. Od powrotu z Portugalii. A żyję. To może można mieć nadzieję, że jeszcze trochę pożyję? Zrobiło się jakoś - trochę raźniej. I tego trzymać się trzeba.

smętek cywilizacji

Czytam "Melancholię". Wreszcie. Na liście lektur wylądowała parę miesięcy temu, wtedy, gdy odkryłam Kępińskiego. Późno? Późno. Lepiej późno niż wcale. "Rytm życia", który kiedyś kupiłam w taniej książce i odstawiłam na półkę w kategorii "do przeczytania" - to jedna z najważniejszych książek, które przeczytałam. Sięgnęłam po nią pewnej styczniowej nocy, w rozpaczy: zagubiona w gąszczu znaków zapytania, spłakana, bardzo, bardzo zmęczona. Nie wiem, dlaczego zaczęłam czytać właśnie to, a nie np. Musierowicz. Wiem, że Kępiński wylał miód na moje zrozpaczone serce. Wytłumaczył. Nazwał to, czego przez tyle lat nazwać nie umiałam, zadał pytania, które były we mnie, ale nie umiałam ich sformułować, wreszcie - udzielił odpowiedzi, takich, do jakich sam doszedł. Pokazał azymut. Genialny azymut.

x. Tischner zwykł mawiać o sobie: "najpierw jestem człowiekiem, potem filozofem, potem długo długo nic, a dopiero potem księdzem".

Zaprawdę zaprawdę powiadam Wam -
Kępiński wielkim lekarzem był.
Wielkim filozofem był.
Wielkim człowiekiem był.


Więc będą teraz wypisy z "Melancholii" w odcinkach. Trochę mam dylemat, czy lepsze długie posty, ale całościowe, czy pocięte na kawałki. Próbuję okrajać i wybierać, ale jest mi trudno. Można mi w tym pomóc i się wypowiedzieć w komentarzach, którą opcję PT Czytelnicy wolą. A jak nie, to wyjdzie w praniu. Howgh.

PS Podkreślenia moje.

* * *

W ostatnich latach wiele uwagi poświęca się nerwicorodnym czynnikom współczesnej cywilizacji. Zagadnieniem tym zajmują się ludzie różnych specjalności - historycy kultury, socjologowie, psycholodzy, psychiatrzy, filozofowie itd. Ale nawet niespecjalistę uderza dysproporcja miedzy naukowo-technicznymi osiągnięciami naszej cywilizacji a stopniem zadowolenia z własnego życia. Jest to swoisty smutek spełnionej baśni. Najśmielsze marzenia ludzkości ziściły się, a mimo to człowiek się nie cieszy, co więcej - jest niezadowolony z tego, co stworzył, z czasów, w których żyje, czuje bezsens własnej egzystencji, tęskni za formami życia bardziej prymitywnymi i prostszymi, za powrotem do natury, buntuje się przeciw czasom, w których żyje, nie widzi sensu swego życia, swej roli w tym, co go otacza, z zazdrością patrzy na ludzi żyjących w bardziej pierwotnych formach cywilizacyjnych, którzy potrafią cieszyć się życiem, szczerze śmiać się i bawić. A on sam, mimo wygód i wszelkich udogodnień, jakie przynosi współczesna cywilizacja, jest smutny, znudzony, niezadowolony z siebie i otaczającego go świata, nie widzi możliwości poprawy, lęka się zagłady atomowej.

SKĄD BIERZE SIĘ TEN SMĘTEK NASZEJ CYWILIZACJI?

Bardzo trudno jest odpowiedzieć na pytanie od czego zależy ludzkie szczęście i umiejętność cieszenia się życiem. Można jednak w przybliżeniu określić, jakie czynniki we współczesnej cywilizacji wpływają na obniżenie nastroju. Trzy grupy czynników, jak się zdaje, należałoby tu wyróżnić, mianowicie
  • te, które wpływają na wzrost uczuć negatywnych
  • te, które utrudniają realizację postawy "nad" (tendencji twórczych) i
  • te, które paraliżują tendencję do rzutowania się w przyszłości, nawet poza kres własnego życia (tendencje transcendentne).
1. Lebensraum
2. "Niestrawność" psychiczna i niemożność realizacji samego siebie
3. Antytradycyjność i antytranscendentyzm

Problem rozładowania uczuć negatywnych, umożliwienia realizacji tendencji twórczych i transcendentnych tkwiących w człowieku, jest, jak się zdaje, najważniejszym problemem naszej kultury. Na razie nie można przewidzieć, w jaki sposób będzie on rozwiązany, ale od tego, czy będzie rozwiązany i w jaki sposób zależy wyjście z kryzysu, jaki przeżywa nasza kultura. Kryzys ten, jak starano się tu wykazać, odbija się na życiu jednostek, nie pozwala im cieszyć się życiem i rozwinąć w pełni ich energii życiowej*.

(Antoni Kępiński, "Melancholia", Wydawnictwo Literackie, Warszawa 2003. s. 81, 88)


* W prezencie dla małego mishowca: Zob. poz. 137: Brzezicki E. Psychopatologia życia codziennego, PAN, Kraków 1970.

niedziela, 20 września 2009

bez samochodu!

Gazetka parafialna.
Gdyby ktoś nie zauważył: trwa europejski tydzień zrównoważonego transportu, który zakończy się jak co roku 22 września Europejskim Dniem Bez Samochodu.

A zatem we WTOREK cztery kółka zostają tam, gdzie je ostatnio zaparkowaliśmy. Będą za nami na pewno tęsknić, a my za nimi, ale cóż, czasem trzeba się rozstać - pocieszmy więc siebie i każde z nich po kolei, że jeden dzień to nie wieczność. Małymi krokami.

Chodzą słuchy, że w stolycy przejazdy komunikacją miejską za darmo, rowery do wypożyczenia takoż, happening (pod PKiN?) i przejazd "parlamentarnej góry rowerowej", cokolwiek by ta fraza oznaczać miała. Znalezienie tych słuchów w sieci przerosło moje googlarskie kompetencje - jakoś inne miasta lepiej sobie radzą z kampaniami internetowymi. O darmowych przejazdach czytałam chyba na jakimś tramwaju. A w braku laku wygooglałam naprawdę fajny wzór nieszczęsnej warszawskiej karty miejskiej, którą chyba - chcąc nie chcąc - trzeba będzie sobie w końcu wyrobić. To może warto się przymusić, bo zielony model dostępny tylko między 21 a 25 września.










A dziś na dworcu zachodnim można sobie pojeździć pociągami starymi i nowymi, w tym drezyną ręczną, zjeść za darmo watę cukrową i popcorn oraz obejrzeć postojownię i dyspozytornię na stacji Kabaty. Albo wybrać się jedną z mnóóóóóóstwa imprez w ramach festiwalu nauki, np. zwiedzić starą Ochotę. To propozycja dla tych, którzy wcześniej nie umówili się na randkę z Leukonoe albo inne randki tego rodzaju. Czyli nie dla mnie, wygląda na to, i chyba też nie dla mojej żony. Helas!

piątek, 18 września 2009

3 tabletki

Po dłuższej pogawędce z panem od brakujących klepek, w której opowiadał mi o miasteczku, z którego pochodzi i (powojennej!) mieszance etnicznej w szkole, do której chodził, wracamy na ziemię i pan dr zbiera zamówienia:
- to co mam pisać?

A ja jak w osiedlowym sklepie z cukierkami albo arkadiowym tea&tea grzecznie recytuję po kolei:
- 2x lamotrygina 0,50mg i 1x 0,25, 2x efectin 75mg 28 tabletek, 1x hydroksyzyna i 1x immovane, bo mi się skończyło.
- pani bierze teraz 125 tego lamitrinu?
- no tak, ostatnio dorzuciliśmy 0,25, bo mi było źle.
- to proszę brać 150.
- yyy???
- no proszę brać 150. 3 tabletki.
- ale... bo ja myślałam... że jak już przewalczę tę pracę i ten marazm to
spróbuję wrócić do 100.... tak jak było?
- no ale przecież nie jest stabilnie.
- no... tak całkiem to nie, ale dużo lepiej niż było.
- no ale stabilnie czy nie?
- no... no tak CAŁKIEM to nie.
- to proszę brać 150.
- ale... to znaczy... że... że pan uważa... że może być... CAŁKIEM stabilnie????
- przecież inaczej bym pani nie leczył.

Hm, i tego się trzymajmy. Wszak nadzieja umiera ostatnia ;-)

czwartek, 17 września 2009

w sklepie z cukierkami

"Słyszałam od kogoś, że student na pierwszym roku MISHu zachowuje się tak, jak dziecko w sklepie z cukierkami?" - powiedziała pytającym tonem Agata, z którą od 2h siedzę w Tarabuku. Siedzę w roli starej doświadczonej ciotki i wywalam jej z planu nadmiar cukierków. A lepszego porównania jeszcze nie słyszałam. Właśnie tak się zachowuje student pierwszego roku MISH, a niektórym zostaje to na dłużej, a potem rzygają zajęciami i praktycznymi naukami języków wszelakich - jak kot. Ale są też tacy, którym zostaje na całe życie, np dr Kasia M.

sobota, 12 września 2009

japońskie delfiny

Jako że mkw twierdzi, że linków z boku nikt nie ogląda, wklejam tu. Podpiszecie? Delfin, którego poznałam ma na imię Hamlet. Mieszka na południu Portugalii i do dziś mam wyrzuty sumienia, że zapłaciłam grube pieniądze (no, nie ja) za to, by go dotknąć, pogłaskać, przytulić, popływać z nim w basenie, by mógł figlarsko tak umieścić nochal w mojej stopie, że przefrunęłam z nim cały basen. I do dziś nie oddałabym tego doświadczenia za żadne inne. Był to najpiękniejszy prezent walentynkowy, jaki dostałam.

Niektórzy ludzie twierdzą, że zwierzęta w niewoli trzymamy po to, by walczyć o ich lepszy los na wolności. Inni - że to barbarzyństwo. A ja nie wiem, co myśleć. Szczeżuja w mieszkaniu to też barbarzyństwo. Gdyby nie Hamlet, w życiu nie podpisałabym takiej petycji i nie rozesłała jej z rozdzielnika do 50 facebookowych znajomych. Nie wiedziabym też, że największym wrogiem delfinów są... plastikowe torebki na plaży. Krewniacy Hamleta myślą, że to meduzy - ich przysmak - połykają je i zaklejają sobie przewód pokarmowy. Umierają z głodu... No więc do roboty, podpisać i sprzątać porzucone reklamówki, nad Bałtykiem i w czasie wakacji na Krecie też.

Help Me Support This Cause

metapoziom

Przeczytałam opowieść mej wirtualnej czytelniczki, której wirtualną czytelniczką jestem i ja i chyba się obie czytać lubimy - o złudnej anonimowości blogowiska. Zaczęłam pisać komentarz, ale jak to z tą opowieścią na gg - przekroczył ramy komentarza. Więc piszę tu.

Śmiesznie tak, telepatycznie jakoś - moja notka ostatnia jest chyba dobrą ilustracją tego, czego według Pani Leśniezielonej czynić nie należy, nie wypada, nie godzi się; a przynajmniej - jest to dziwne i niezrozumiałe. I nie tylko według niej - rozmawiałam o tym z różnymi osobami; granice prywatności na blogu, jak i w życiu nie są uniwersalne. Zgadzam się i nie zgadzam się z tym zaleceniem.

To, co ludzie robią na n-k, zwłaszcza w kwestii zamieszczania zdjęć - tak, to dramat, bo czynią to bezmyślnie, a bezmyślność to jedno z gorszych nieszczęść tego świata. "Powiedzieć komuś idiota to nie obelga, lecz diagnoza" - mawiał na swoim Jarmarku Poeta nad Poetami. Co do bloga i perystaltyki jelit zaś... IMHO jest tak:

Dużo, jeśli nie wszystko zależy - jak zawsze - od CELU, w jakim się coś pisze i publikuje. Pisze - zarówno coś=bloga jak coś=konkretną notkę, opowieść. Po co? To pytanie, którego nigdy dość. Jaki jest telos? Sama siebie w tej kwestii również systematycznie muszę przywoływać do porządku, wszak belka, źdźbło, te sprawy. Nie tylko w kwestii pisania. Od pewnej Lipki i pewnej Tyciowej mamy nauczyłam się, że to dobre pytanie na każdy, mały czy duży, życiowy dylemat.

Blog należy do sfery publicznej, tak jak prasa, tv, i pisanie w nim o perystaltyce jelit cioci Hani niczym się nie różni od poruszania tejże tematyki w pozostałych mediach. Co zwykle przystoi celebrytom i wtedy nazywa się felietonem, talk-showem, albo jeszcze inaczej, a nam, malutkim - nie wolno, nie wypada. Dlaczego? Dlaczego troszczymy się o prywatność cioci Hani, a nie wkurza nas, że np. Krystyna Janda nie troszczy się o prywatność swoich dzieci?

Ba, ileż osób właśnie opowieściami o perystaltyce (swych małoletnich pociech, własnej, współmałżonka) zdobyło sobie na blogowisku ogromną popularność i uznanie. Choćby mattkapolka, choćby zimno. Jakie tłumy komentują opowieści potwora i potworka, składają im życzenia urodzinowe, współczują zapalenia ucha. No i to mało komu przeszkadza - mnie np. nie, bo lubię mattkopolkowe o potworach opowieści. Może przyjść taki moment, że zacznie przeszkadzać potworom - wtedy lojalna matka polka procederu by zaprzestała, bądź zmieniła setting tak, by uniemożliwić zidentyfikowanie delikwentek ("skojarzenia to przekleństwo / wszak możemy dziś dać głowę... itd itp") - przynajmniej w mojej wyidealizowanej wizji.

Świadomość celu zatem i odpowiedzialność za słowo (to wygłoszone, to napisane) - dwie cnoty w dzisiejszych czasach rzadkie, a kardynalne; katechizm jakoś o nich zapomniał.

c.d.n.

Ale zanim (nie wiem kiedy) nastąpi, mam prośbę. Ważną. Jeśli ktoś uważa, że dwie wyżej wymienione cnoty w którymś przypadku u mnie szwankują i ewidentnie daję ciała - niech mi o tym powie. W dowolnej formie: w komentarzu, mailowo, pocztą polską, przez posłańca, gołębiem, telefonicznie, smsowo, osobiście... Nie obiecuję, że się z tym zgodzę, obiecuję - że przemyślę. Blog w przeciwieństwie do słowa drukowanego ma tę cudowną cechę, że istnieje na nim opcja USUŃ. A ja mam tę paskudną przypadłość, że czasami w przypływie maniakalnej weny tracę kontakt z rzeczywistością. Ale potem do niej wracam i zwykle staram się posprzątać bałagan, którego narobiłam.

do mensy? z mamą?

Wpis do wątku znalezisk, czyli jescio raz o tym, że nic w przyrodzie nie ginie. I pewnie, jak mi to pisywał na klasówkach mój matematyk - jeścio mnoga, mnoga raz...

Wczoraj znalazłam moją Kasię, Kasieńkę, która wprawdzie nigdzie się nie zgubiła, no ale jak to bywa - nie widziałyśmy się kopę czasu. Lubię, tak bardzo lubię (w obie strony) sytuację gdy ktoś odbiera telefon i zamiast myśleć 'ta zołza mnie olewała przez x lat a teraz czegoś chce' cieszy się z tego, że dzwonię. I sama się cieszę jak dziecko, jak mi się jakiś mamut odnajdzie i objawi.

I jeszcze też bardzo lubię, gdy się okazuje, że - pomimo tych pięciu, siedmiu, ośmiu lat - rozumiemy się tak, jakby to było wczoraj. W sklepie z butami zachowujemy identycznie, czyli jak dwie baby: jedna pod 30, druga pod... (70????? nie...) - no też pod 30, wszak człowiek tyle ma lat, na ile się czuje i wygląda, n'est-ce pas? A wyglądamy w zasadzie też podobnie, 45 kg żywej wagi i ani grama więcej. Chciałam to jakoś zilustrować, ale jedyny portret, jaki wypluł mi googiel (a już myślałam, że jest w nim wszystko) - to okładka podręcznika do analizy. Może to i lepiej, wszak prawo do ochrony wizerunku etc... No, znalazłam też portret oczami studentów, hihi - jednak co polibuda, to polibuda, ale i jakie kryteria śliczne:


3.88 Sumaryczna
4.60 Sprawiedliwość
4.40 Przydatność zajęć
3.50 Uroda
4.20 Przyjazność
4.40 Jasność zajęć
2.20 Łatwość zaliczenia

Ja się tylko zasadniczo nie zgadzam z punktem 4: tam powinno być 5++++++++++++. De gustibus wszak niestety non disputandum est. Czyli jesteś, Kasieńko, wykładowcą czterogwiazdkowym. Wszystko przez ten punkt ostatni - zdecydowanie średnią psuje ;-)!

A w ogóle to notka wzięła się stąd, że usłyszałam od Kasi komplement, żadne novum, ale kiedy życie mi to potwierdza po raz n-ty, to się zawsze dowartościowuję i chwalę na prawo i lewo. Zaczęłam opisywać mamie na gg, ale uznałam, że normy gg mój monolog przekroczył. Komplement zaś był taki: gdy szłam wczoraj zapolować na Kasię na politechnice, rozładowała się komórka (tym razem wyjątkowo _nie_ moja). Ostatnie co usłyszałam to: 'kotku, jestem w sekretariacie, czekam na panią dziekan'. Pomyślałam, że wyłączyła, bo pewnie pani dziekan przyszła, no i że sekretariatów to tam jest pewnie skolko ugodno, ale ja jestem zdolna dziewczynka i zanim włączy, to ja sobie poradzę. A jak nie, to poczekam, aż zadzwoni albo mnie znajdzie na ławce przed.

Weszłam do gmachu głównego, wypatrzyłam pana ciecia i pytam go grzecznie:
- Przepraszam pana, gdzie tu jest sekretariat?
- Ale........ k t ó r y? - odpowiada pan uprzejmie, lecz dobitnie i ze stosowną miną.
- No... w zasadzie to sama nie wiem. Ale taki np. MiNI? (nie, to nie chodzi o rozmiar!)
- 207, drugie piętro, po lewej.
- Bo... jak pan myśli - postanowiłam się upewnić - czy jeśli szukam pani, co pracuje na MINI i czeka w sekretariacie na panią dziekan - to dobrze myślę, żeby pewnie w tym?
- No tak, jest duża szansa. 207, drugie piętro, po lewej.

Więc tuptam na drugie piętro kontemplując aulę i dach Gmachu Głównego - jakie one śliczne są. Znajduję 207 i Kasia jest tam, gdzie ma być. A na mój widok wykrzykuje radośnie do siedzącej przy biurku pani: "widzisz! mówiłam ci, że ona jest inteligentna i znajdzie mnie wszędzie! po inteligentnej mamie nie da się inaczej!".

Ha. Zawsze to wiedziałam, mama pewnie też, ale i zawsze miło słyszeć ;-)
A na dowód, również tego, że googiel pojemny jednak jest:


W zasadzie to czuję się mamutem. Kawał życia spędziłam pod skrzydłami tego grubasa w sutannie, a to było już tak dawno temu.................... i tylko Kasia wygląda cały czas tak samo. Szukajcie a znajdziecie.



PS Za jakie, jakie grzechy musi czasem człowiek w edytorze WYSIWYG przełączać się na tryb "edytuj html" i oglądać to, co wygenerowały edytory niehtml wszelakie? Zwłaszcza produkcja worda bywa tu interesująca, polecam. I dlaczego postawienie entera, a już zwłaszcza kilku w oknie edycji html powoduje mi enter na stronie? Dlaczego WYSIWYG równouprawnił enter z panem br? Dlaczego ogórek nie śpiewa??????

piątek, 11 września 2009

pamiętacie?

Pewnego dnia na końcu świata pomyślałam sobie, że są takie daty w historii narodów, od których zaczynamy dzielić czas na PRZED i PO.

Polak: ten budynek PRZED Wojną... odbudowany w roku...
Francuz: ten kościół PRZED Rewolucją... teraz pełni funkcję...
Portugalczyk: ten zamek PRZED Trzęsieniem Ziemi... teraz jego ruiny...

W zeszłym roku na wykładzie z historii starożytnej prof. Ziółkowski zapytał: "czy państwo się jeszcze uczyli w szkole... yyy... tzn. czy państwo wiedzą, kim był Kornel Ujejski? tzn. kto z państwa wie, ręka do góry?" Nie pierwszy raz zachwycił mnie wówczas tym, że w ustach jego pytanie takie zabrzmiało, jakby zadawał je z czystej ciekawości, a nie po to, by załamywać ręce nad nędzą i nieuctwem dzisiejszej młodzieży. Być może załamywał, ale po cichu; odpowiedź kwitował policzeniem rąk i zwykłym: aha. Potem szybko dostosowywał się do zmienionej sytuacji na froncie, co ponoć jest cechą ludzi inteligentnych: "No więc Kornel Ujejski był polskim poetą romantycznym, państwo sobie sprawdzą w encyklopedii. Gdy ja chodziłem do szkoły, musiałem nauczyć się na pamięć jego wiersza 'Maraton'... Państwo sobie pójdą do biblioteki, wypożyczą Ujejskiego, odnajdą ten wiersz i w domu przeczytają".

Myślę, że jeśli student po roku od egzaminu pamięta treść swoich notatek z jednego wykładu, to jest to dla wykładowcy komplement. Przyznam skruszona, że nie odrobiłam wtedy pracy domowej. Ale za to pamiętam, że w moich notatkach w tym miejscu stoi: "uczta --> śpiewak --> '...ile masz lat, młodzieńcze, kim byłeś ZANIM przybyli Persowie?...' ". Skruszona wpisałam więc w matrixa przed chwilą "ujejski maraton persowie", matrix wypluł. Z rocznym opóźnieniem, ale przeczytałam. Więc wypluwam wam tu wypisy:

The mountains look on Marathon
And Marathon looks on the sea;
And musing there an hour alone,
I dream’d, that Greece might still be free,
For standing on the Persian’s grave,
I could not deem myself a slave.
(Byron)

Wy chcecie pieśni! – wy chcecie pieśni,
Zapewne dźwięcznej i słodkiej dla ucha,
A ja mam dla was, o! moi rówieśni,
Pieśń, co przypomni wam brzęki łańcucha.

Wy chcecie pieśni ni kwiatu do wieńca,
Co by śród uczty mogła was pochwalić,
A ja bym pragnął wam w ogniu rumieńca
Rozmiękłe dusze jak zbroję ostalić.

O! żal się Boże – tak młode pacholę,
Zamiast miłować, muszę nienawidzić
I jasne czoło omarszczać w mozole
I czyste usta wykrzywiać – i szydzić.

(...)

Z płonącego miasta
Wybiegł niewolnik, a za nim w pogoni
Jęk konających przy uchu mu dzwoni; –
On leciał nocy osłoniony mrokiem;
Czasem za siebie rzucał trwożnym okiem,
A wiatr przez góry za nim żarem dmuchał
I wrzask niósł z sobą. On stanął i słuchał:
Może mu teraz wróg braci wyrzyna
I starą matkę napawa krwią syna
I chatę niszczy ogniem i żelazem? –
– Hej, nie ma czasu! Z satrapy rozkazem
Pędź dalej, gończe! Jeszcze drogi wiele!
Gdy wrócisz, trupów policzysz w popiele.
Zerwał się goniec znękany boleścią,
Ruszył przez puszczę z nakazaną wieścią
I biegł tak skoro aż do wschodu słońca;
A gdy na czatach zszedł innego gońca,
„Hej, Sardes gore! Do Suzy! Do Suzy!”
Krzyknął i wrócił; a tamten przez gruzy
Jak struś popędził rozwinąwszy skrzydło –
I znikł przed słońcem jak nocne straszydło.

(...)


W Suzie, na dworze, król Dariusz ucztuje;
Sto cudnych dziewic jemu usługuje,
Sto niewolników na klęczkach się wije; –
On inne wody przy stole nie pije,
Tylko z Choaspu dalekiej krynicy,
A chleb je tylko z eolskiej pszenicy,
A wino jego to aż z Chalibamu,
Sól z puszcz Afryki, ze świętego chramu
Zewsa-Ammona. Bo każda kraina
Pod jego ręką żelazną się zgina,
Co ma najlepsze, z drugimi pospołu
W pokorze znosi do pańskiego stołu.

A gdy tak Dariusz rozległ się za stołem,
Przybieżał goniec i padł przed nim czołem
I woła: „Panie! Sardes, Sardes płonie!
Sardes to klejnot w twej złotej koronie,
A oto rokosz podnieśli Jończycy,
Sprzymierzeńcami są im Ateńczycy
I palą miasto!”

A drugi nadbieży
I woła: „Panie! Sardes w gruzach leży!
Ateńczyk spalił zamek i świątynie,
Winem napełnia święcone naczynie
I tobie, królu, przy uczcie urąga!”
Król, wściekły gniewem, wielki łuk naciąga,
Wybiegł i w błękit wypuszcza zeń strzałę
Z prośbą do bogów, aby tę zakałę
Krwią obmyć dali. I jednego sługę
Odstawił, aby każdą rwącą strugę
Wrzawnych uczt jego tamował wykrzykiem:
„Pomnij się, panie! mścić nad Ateńczykiem!”

A potem magów rozkazał przywołać
I pyta: „Grekom godzienem podołać?
Naród to wielki, gdy taki zuchwały”.
A oni rzeką: „Królu, kraj ich mały
I w mniejsze jeszcze rozerwany państwa:
Łatwo go w jarzmo zakować poddaństwa.
To szczypta ziemi, tyle, co zatrzyma
[przechodzącego podeszwa olbrzyma.
A gdybyś kazał ostrymi pazury
Rozerwać stare Babilonu mury,
To mógłbyś, panie! żwirem i kamieniem
Zasypać kraj ten z całym pokoleniem”.

(...)

3

W Atenach wrzawa! Perscy heroldowie
Stoją na rynku i w nieznanej mowie
Coś ciżbie głoszą. Nikt ich nie zrozumiał.
Jeden Grek tylko, co po persku umiał,
Wstąpił na kamień i zaczął tłumaczyć
Na język swojski; a miało to znaczyć:
„Dariusz, król Persów i Medów, pan świata,
na harde ludy plaga i zatrata,
zsyła heroldów, by mu wasze plemię
na znak poddaństwa dało wodę, ziemię,
a może da się pokorą przebłagać
i wstrzyma rękę, co ma Greków smagać”.

(...)

Temistokles młody
Wystąpił z tłumu i rzecze: „Ojcowie!
Słuszną ponieśli karę heroldowie,
Lecz między nami jest Grek winowajca;
Niechaj więc ginie jak oni, jak zdrajca!
Niech więc i tego nie ominie kara,
Co plugawymi wyrazy barbara
Dziś do niewoli wzywać nas się ważył.
Ojcowie! on nam język nasz znieważył!
On jego świętość pokalał i zbrukał,
Na hańbę naszą słowa w nim wyszukał.
Od kiedy przyszła z Olimpu ta mowa,
Jeszcze tak w niej się nie wiązały słowa.
On nierozważnie o jej męty trącił
I czyste źródło mowy naszej zmącił”.

(...)

Ciągną szarańczą. Z pięknego Miletu
Zostały jedno ogryzki szkieletu.
Na szyjach niewiast szczerbiły się miecze;
Chodzono w zakład, kto więcej wysiecze.
Naksos w płomieniach, nad nią dymy w chmurach;
A starce z dziatwą chronią się po górach.
Morska Eubea w perzynie osiadła;
Harda Eretria do ziemi przypadła;
I cała Grecja struchlała i zbladła.

(...)

5

W Atenach trwoga; lud tłumem się zbiera,
Milczy i smutnie po sobie spoziera:
Wierny swój naród opuściły bogi
I do wyboru dały mu dwie drogi:
Łańcuch i hańba – lub śmierć i mogiła!
A jedni szepcą: „Nieprzyjaciół siła!
Na cóż się przyda ofiara i męstwo?”
A drudzy krzyczą: „Śmierć albo zwycięstwo!”
Śród nich Milcjades jak zesłannik bogów,
Jak ona Pitia z delfickich trójnogów,
Słowem podźwiga zwątpiałego ducha.
Lud go otoczył – zwiesił skroń i słucha.

„Kto chce być sługą, niech idzie, niech żyje,
Niech sobie powróz okręci o szyję,
Niech własną wolę na wieki okiełza,
Pan niedaleko, – niech do niego pełza!
I tam głaskany, a potem wzgardzony,
Niechaj na progach wybija pokłony,
Niech jak pies głodny czołga się bez końca
Za pańską nogą, która nim potrąca.
A my zostańmy! My w nieszczęściu razem,
Albo wytępim wrogów tym żelazem,
Lub za najświętszą wielkich bogów wolą
W grobie się wolni schronim przed niewolą.
Na naszej skroni tylko z laurów wieniec,
Lub bladość trupia – nie wstydu rumieniec!

(...)

Wy się trwożycie tą liczbą ogromną?
I tą przemocą, co się zda niezłomną?
Cóż jednak znaczy taka ćma motłochu
Wylęgła z prochu, czołgająca w prochu,
Którą o boju popędzają biczem,
Aby nie pierzchła przed wolnym obliczem?

(...)

Bogowie z nami! Jedno nasze ramię
Tysiąc najemców zgruchoce i złamie.
Bogowie z nami! Oni nas prowadzą!
Oni nam siłę Tytanów nadadzą!
Niechże nas wspiera ich błogosławieństwo!”
A lud wykrzyknął: „Śmierć albo zwycięstwo”!
I śród radości weselnych okrzyków
Posłał do Sparty i do Platejczyków
Prosić pomocy.

Odmówiła Sparta,
Bo jej zabrania święta ustaw karta,
Co jest wyrocznią przy wszelkim obrządku,
Na bój wyruszać w księżyca początku.
Ale Platea, nie bacząc na gwiazdy,
Przysłała zbrojny hufiec dzielnej jazdy.

(...)

W Atenach pusto. Śród obszaru miasta
Pozostał starzec, ślepiec i niewiasta.
A kto mógł, patrzał w trwożnym niepokoju,
Czy nie obaczy co od strony boju.

Nic, nic nie widać. I słońce zagasło
I gwiazdy... Cyt – cyt – coś w pobliżu wrzasło...
Prędkimi kroki ktoś po bruku bije
I woła: „Tchu! Tchu! Głosy! Grecja... żyje!

(...)

8

Na pobojowisku,
Po całodziennym morderczym igrzysku,
Po krwawym trudzie, po stoczonej wojnie,
Tysiące ludu usnęły spokojnie.
Grecy z Persami na jednym posłaniu
Leżą bez gniewu w wiecznym pobrataniu.
A przy nich kruki skaczą i godują
I schrypłym głosem braci swych zwołują.

Z jednego Greka kruk ciało wyrywa;
Grek konający tak do niego śpiew:
„O szarp, szarp serce, niech już zaumiera!
O pij, pij, kruku, krew to bohatera!
Szarp, pij, a dziób twój jak ramię urośnie!”

Niewiasty greckie śpiewają żałośnie,
Nad każdym trupem chylą się z kagańcem,
Czy okrytego nieprzyjaciół szańcem
Nie ujrzą ojca, kochanka lub męża...

Wschodzący księżyc bije w lustr oręża;
To Sparta idzie – obaczyć ciekawa,
Gdzie się toczyła Aten walka krwawa,
Gdzie Med okrutny, co swe straszne imię
Obwieszczał Grekom w krwi, w pożarów dymie,
Teraz bezwładny snem spokojnym drzymie.

ZAKOŃCZENIE

Błogosławiony, kto w chwili zwątpienia
Duchem nie spada, ale się przemienia
W onego orła, co pioruny dzierży,
Pewny zwycięstwa, gdziekolwiek uderzy.

Błogosławiony, kto się trupem kładzie,
By dumnej nodze stanąć na zawadzie,
Kto z próżną dłonią, poświęceniem silny,
Bez trwogi czeka na cios nieomylny.

Błogosławiony, kto po niej w żałobie
W świetnej przeszłości zakopie się grobie;
On tam niejedną wielką myśl wygrzebie,
Co będzie bronią i tarczą w potrzebie.

Hm. Ciekawe czy ktoś dotarł do tego momentu. Fragmentu z moich notatek ni widu, ni słychu. Zaczynam podejrzewać, że może Ujejski wystąpił w kontekście innego poety, i majaczy mi się jakieś T. T...eokryt? bez sensu. T...yrtajos? chyba też za wcześnie. T...eognis? ale on pisał do młodzieńca co innego. Pssst, nie mówcie nikomu, że mam 3+ z literatury w indeksie. Choć może w IFK AD 2009 wymienienie 3 poetów na T na 3+ z literatury powinno wystarczyć? Czasy się wszak zmieniają, a młodzież wraz z nimi.

No i mimo wszystko jakoś ten Maraton jakby... znajomy. Jak to było ostatnio u Broniewskiego? Ziemio nasza! Ziemio niczyja!... Wtedy / Gdy już nikt nie będzie dzielił / ogromnej ojczyzny świata...

W czerwcu-lipcu 2001 byłam w Nowym Jorku. Pierwszy i jedyny jak dotąd raz w Ameryce, uczyłam się jidysz na pierwszym w mej historii zumerkursie i pierwszym studenckim zagranicznym stypendium. Wróciłam 4 sierpnia i zabrałam się za pisanie zaległych prac rocznych. Któregoś dnia na początku września, rankiem, gdy siedziałam przy biurku dziubdziając na komputerze słownictwo sporów trynitarnych dla x. Paprockiego, zawołał mnie tata, nie wiedzieć czemu o tej godzinie już na nogach: "mała, mała, choć tu szybko!" Zawołał mnie do telewizora.

Na całym świecie nocy osłonieni mrokiem biegli posłańcy do Suzy. W każdej stacji telewizyjnej, radiowej ta sama mantra: Sardes gore! Na całym świecie greckie niewiasty nad telefonem i skrzynką mailową chyliły się z kagańcem / czy okrytego nieprzyjaciół szańcem / nie ujrzą ojca, kochanka lub męża... Tak, ja też po pierwszym szoku pobiegłam z powrotem do komputera. "Brokhe, tayere, are you ok??? What about others?" --> priority: high --> wyślij.

Co mówiły polskie rozgłośnie rankiem 1 września 1939? Nie wiem. Wiem, że niecałe trzy tygodnie później mówiły tak:


Nie, tego alarmu nikt już nie odwoła.
ten alarm trwa.
Wyjcie, syreny!
Bijcie, werble, płaczcie, dzwony kościołów!
Niech gra
Orkiestra marsza spod Wagram,
Spod Jeny.
Chwyćcie ten jęk, regimenty,
Bataliony - armaty i tanki,
niech buchnie,
Niech trwa
W płomieniu świętym "Marsylianki"!


Allons enfants de la patrie?
W grudniu 42 lata później nie było teleranka.
A potem, 20 lat po grudniu...







Eh.

Ziemio nasza!
Ziemio niczyja!

PS ...usiadłam do komputera żeby urodzić coś na zajęcia z bardzo-ważnym-panem-dyrektorem, które mam o 8 rano na drugim końcu Warszawy. Chyba na pierwszej lekcji francuskiego zapytam go więc, czy czytał Ujejskiego, bo nic innego nie urodziłam. A teraz biegnę do wanny.

marysia!!!!

Ja wiem, wiem, że 2 filmiki na jednej stronie to za dużo i że się będzie powoli ładować. Ale za parę dni spadną do archiwum, a ten jest dla Ciebie:

wtorek, 8 września 2009

co za idiota

Gdy byłam daleko i blogowałam z końca świata, panią na moich włościach w wieży Radosława była Magda. Przyjechałam na święta i przez parę dni mieszkałyśmy razem. O, jaka to była nieopisana radość, po czterech miesiącach akademikowego prysznica wypluskać się we _własnej_ wannie... Bo jak wiadomo, ja jestem z tej samej gliny lepiona, co Nutria. Prysznic prysznicem, ale wanna musi być. Radość więc - niezmącona niemalże. Wykokosiłam się z tej wanny w końcu, symbolicznie ubrałam i otrzepując sierść jak zadowolona z siebie rasowa cocker-spanielka zakrzyknęłam do Magdy ociupinkę tylko zirytowana: "nie wiesz przypadkiem co za debil nie ma lustra w łazience???"

Z braku Magdy pod ręką zakrzykuję więc tu. Nie wiecie przypadkiem, co za debil z powodu pełnego worka obraził się na stojący w szafie odkurzacz na całe 3 lata????? Jak ktoś chce podziwiać dywan w swym pierwotnym kolorze pozbawiony powłoki szczeżujskiej sierści, choinkowych igieł i innych skarbów, oraz kontrolować stan bobków za szafkami w kuchni - cóż, radzę się spieszyć, bo następna okazja nie wiem kiedy nastąpi. Wcześniej niż za 3 lata, mam tylko taką cichą nadzieję.

i ostatni

IV

Cztery armie, jak cztery noże -
w Rzym - w Pireneje - w Ural!
Mitraliezy! Armaty! Torpedy na morza!
Chorągwie na wiatr! Hurra!!!...

V

To nie piorun
bije z wysokości
w łuk triumfalny zwycięstwa.
To nie burza
obala kościół.
To inna, skrzydlata, klęska.
Krzyż złoty
nad Panteonem
chwieje się,
łamie, chyli.
Sterczą w niebo
ręce czerwone:
roztrzaskane arki bazylik.
Pęka stal.
Spada lawiną.
I nic jej nie zatrzyma.
Słychać:
tłuką kolby karabinów
w dwanaście tablic
praw Rzymu!
Lasem ściętym
wali się gotyk,
w stallach
święci
podnoszą lament,
lecą
z okien płonących bibliotek
kodeks,
Stary i Nowy Testament...
Aeroplany
w niebie nie znalazły boga,
łodzie podwodne
próżno szukały go w morzu.
Krzyczą żołnierze:
- Kłamstwo!
Tam nie ma nikogo!
Sami
na nowo
świat stworzym!

Idą.
Niebo błękitne bliżej.
Idą.
I każdy jest bogiem.
Na stos znoszą sztandary,
krzyże,
rozpalają ogromny ogień.
Płonie.
Łuną w niebo się wzbija.
Blask
czerwony
ciska naokół.

..................................................................................

Ziemio nasza!
Ziemio niczyja!
Pokój!
Pokój!
Pokój!


Zachód nie lubił naszego papieża. Francja, najbardziej z zachodu mi znana, widziała w nim wyłącznie stetryczałego staruszka, przestarzałego orędownika świata dawno przeterminowanego groteskową kukiełkę w rękach wszechmocnego oprawcy wolności i swobód wszelakich w osobie przewodniczącego Kongregacji wiadomo jakiej. Słuchając sączącego się z zagranicznych ust jadu zawsze zastanawiałam się, jak to możliwe - tak wielkie przesłanie pokoju i godności, głoszone słowem i czynem, do ostatnich chwil - sprowadzić do (niczego tymże zdobyczom cywilizacji nie ujmując) prezerwatywy i pigułki.

Drugi święty orędownik pokoju, brat Roger z Taize, w kwestiach tych ostatnich się nie wypowiadał, był więc postacią mało medialną. I on pokój głosił całym swoim życiem, sercem, miłością, zaufaniem i cichą, prostą modlitwą. Jego śmierć, tak bardzo absurdalna i tragiczna, równie cicha i pokorna, w niecałe cztery miesiące po śmierci Jana Pawła II, przeszła niemal bez echa. Było mi wtedy bardzo, bardzo smutno. Brutalnie uświadomiłam sobie, (tak, wiem, późno co nieco, co poradzę, że zawsze byłam naiwna? na swą obronę dodać mogę tylko, że w pierwszych dniach kwietnia byłam od polskich mediów oddalona o 3000 km) - że dziś nawet śmierć przelicza się na pieniądze. A co dopiero wojnę.

AD 1923 Broniewski tak kończy swój poemat:

VI

Wtedy
gdy już nikt nie będzie dzielił
ogromnej ojczyzny świata,
wrócą oni,
biali anieli,
w świętych, godowych szatach.
To nic,
że usta zgniły,
że oczy czerw im wyjadł -
powrócą
do swoich miłych,
a one
zwisną na szyjach.
Nie z mogił:
z dalekiej podróży
wrócą do domu goście.
Ziemia
zakwitnie różą,
kwiatem płomiennym -
M I Ł O Ś C I Ą.

Kiedy, panie Władysławie? Panie Nostradamusie? Panie Bushu, Obamo i pozostali panowie, zwłaszcza ci tam baarec? Kiedy?

czwartek, 3 września 2009

...i następny...

bo to wciąż jeszcze nie koniec.

III

Idą żołnierze na zachód. Idą żołnierze na wschód.

W brzuch Europy, jak w bęben, tłucze karabin i but.


Idą zdobywać Warszawę, Paryż i Berlin, i Rzym.

W niebo ciskają pieśniami. W niebo bagnety i dym.

Idą, przechodzą, śpiewają: wielką ojczyzną jest świat -

ziemie i nieba, i morza - lata, miliony, ćmy lat.

Wieki przechodzą na przełaj. Wieki mijają jak próg.

Nie ma dla nieba litości: umarł, zabity już bóg.


Umarł, przebity pieśniami. Trupa zawloką na sąd.
Front w poprzek ziemi na niebo. Wszędzie na świecie jest front.

No więc 70 lat temu w dniu moich imienin zaczęła się drole de guerre. Długo nie rozumiałam, jak to możliwe, że Anglia i Francja nic sobie z niemieckiej agresji nie robiły i całe 3 dni im zajęło zauważenie, że na Polskę spadają bomby, że żołnierzyki nie są tym razem ołowiane, a karabiny nie z patyków.

Dotarło to do mnie w całej jaskrawości pewnego słonecznego, marcowego dnia w Rzymie. Parę tygodni wcześniej namówiłam tatę na bilety w promocji - na świecie napięcie, więc ceny spadały. Bilety kupiliśmy, w Iraku wojna wybuchła, a my w samolot wsiedliśmy, no bo w sumie - wojna była daleko, a bilety w kieszeni. Żona z nami nie wsiadła, ale nie z powodu wojny, a dziury w budżecie. No i cóż, w Rzymie były manify, tęczowe flagi w oknach z napisem "pace"; przyglądaliśmy się temu wszystkiemu w zasadzie tak samo jak starożytnym ruinom. Może to zły sen? Głupi amerykański wygłup? Może się jeszcze rozmyślą, na pewno się rozmyślą, przecież wojna jest bez sensu...

3 dni, które na lekcjach historii wydawały mi się wiecznością, drole de guerre, której absurdu nie rozumiałam, oraz to, że we wrześniu 39 i przez następnych pięć lat ludzie chodzili do szkoły, pracy, imprezowali i jeździli na wakacje - nagle stało się jasne, jak to było możliwe, i że możliwe było w zasadzie tylko to. W Rzymie na Campo di Fiori... Dotarło do mnie, że nieczuła planeta ludzi nawet z okazji wojny nie jest łaskawa się - choćby na 3 dni - zatrzymać. Smutne. I z karuzelą na placu Krasińskich jakoś trudno mi się pogodzić.

Broniewskiego odcinki jeszcze 2. Nastąpią. W sumie wojna medialny temat, a blog to, jakby nie patrzeć, jakieś medium.

środa, 2 września 2009

wojny odcinek 2

II

Strach
kosmatą łapą
pukał do okien.
Zaryglowane bramy.
Zamknięte okiennice.
Ale słychać było:
szli
miarowym krokiem.
Słychać było:
bębny,
śpiew,
łoskot
z ulicy.
Szli
Niemcy
w hełmach stalowych
spod Verdun,
znad Sommy,
znad Marny.
Szli zmarznięci w belgijskich rowach
kolonialni żołnierze czarni.
Szli
błękitni francuscy żuawi,
potopieni w jeziorach mazurskich Rosjanie.
Austriacy z jedenastu ofensyw Piawy.
Szli
zakłuci,
uduszeni,
strzaskani.

Z pól i lasów,
z dna oceanów
oto już wszyscy nadeszli.
Tłum
pod miastem, jak morze, stanął.
Szumią,
szumią
chorągwie i pieśni.

Odmarsz!

Ogromnym pochodem
rozlewają się
szeroko
po ziemi...

- Hej!
Mostem nam
wschody - zachody!
Idziemy!
Idziemy!
Idziemy!

(wciąż ten sam Broniewski, któremu - jak można zauważyć - wcale nie ostatnia wojna była wówczas ostatnią... Idealistyczni Francuzi jakoś okazali się przytomniejsi, ochrzcili ją Grande, nie Derniere. A poemat powstał AD 1923)

wtorek, 1 września 2009

czas czuchra

Eh, czytelnicy okazali się przytomni. A w zasadzie jedna (jak się okazuje - wierna!) czytelniczka. Ho ho, tak tak, ostatnia wojna wybuchła 70, nie 60 lat temu. Ho ho, tak tak, wiosen liczę sobie 29, nie 19, a Ania i Marysia - 25 i 23, nie 15 i 13. Maturę zdałam 9 lat temu, nie wczoraj........... może warto by wreszcie zasymilować te fakty?

A może to tylko kłopoty z arytmetyką?
Kontemplując ostatnio metrum kolejnych przekładów Leukonoe, na dobry początek policzyłam sylaby u Petrycego: 12. Poszukałam średniówki: po 6. Zapisałam: 12 (6+7) i odłożyłam pod poduszkę, bo godzina późna była. Następnego dnia powtórzyłam czynność z Libickim. Sylab 13, średniówka po 6. Zapisałam: 13 (6+7). Potem wpisałam jedno i drugie do excelowej tabelki (bo ja bez tabelki nie mogę.............) i dopiero gdy zobaczyłam jedno pod drugim
12 (6+7)
13 (6+7)
...coś mnie tknęło. Czyżby w jednej z tych opcji kryłby się błąd??? W sumie przez całe LO miałam psim swędem 4 z matmy, co - jak niektórzy wiedzą - było nie lada wyczynem. No więc dowartościowałam się myślą, że czwórka była zasłużona chyba, wszak arytmetyczną wpadkę wykryłam, a tabelki mają swoje plusy, c.b.d.o tudzież CQFD. Można się bawić w rozwnięcie ostatniego skrótu ;-)

ostatnia wojna

Kiedy byłam podlotkiem i zaczytywałam się w poezji, tak jakoś w piątej-szóstej klasie, moja mama pokazała mi Broniewskiego. Broniewskiego-liryka, Broniewskiego-kochanka, przyjaciela, Broniewskiego-ojca w żałobie. Sama odkryłam Broniewskiego- szczerze wierzącego w lepsze jutro komunistę i mimo "błędów i wypaczeń" nie skreśliłam go z mapy poezji z powodu tej żarliwej, naiwnej wiary. W tym roku więc, kiedy obchodzimy okrągłe rocznice wydarzeń wszelakich (bo my, Polacy, lubim pomniki), we wrześniu 60 lat po wrześniu, w tym wrześniu w naszej części globu tym razem bezkrwawym - czytam jeden z jego poematów. Zajrzałam doń dopiero teraz, sięgnąwszy na półkę po mocno przykurzony, nie otwierany od czasów nastoletnich pożółkły tomik. Chciałam przypomnieć sobie pieśń o Wiśle. A otworzyło mi się na innym.

Ostatnia wojna


I

Dosyć!

Skończcie już raz z tem!

Przestańcie krzyczeć: "Sława!"

Patrzcie:
armia przeciąga miastem,
ta, która biła się za was.
Dziwicie się?

Potraciliście głowy?
I nikt właściwie nie wie:
czy wojna się zacznie znowu,

czy tylko urządzą rewię?

- My bardzo kochamy żołnierzy,
my im rzucamy kwiaty,

a zresztą... państwo im płaci.
Ale tu - któż by uwierzył,
że ci, w cuchnących szmatach,
to nasi ojcowie i bracia?

Zakopano ich

setkami
we wspólnych dołach,
opłakano

i było już dobrze...

Po co przyszli?
Kto ich zawołał?
I kto im wyprawi pogrzeb?

Szli
ulicami,
batalion przy batalionie,

zgnili,
zbutwiali,

bez twarzy.
A
każdy
niósł jakąś czarną plamkę na skroni,
a każdy,

jak chorągiew,

niósł strzępy sczerniałych bandaży.
Zaleli place,
ogrody,

miejskie plantacje,

na ulicach rozbito biwaki...

...Tego samego dnia
z drabinek radiostacji
odleciały depesze jak ptaki:


"Do wszystkich!

Wstajemy z grobów!

Pomóżcie nam je otwierać!
My,
zabici z całego globu,
nie chcemy więcej umierać!"

Myślicie:
"Nie wstają zabici.
To sen,
męczący koszmar."

Nie!

Na placach,
na ulicach
mityng.
Jakiś żołnierz nieznany głos ma...


(c. d. n.)

I z tymi słowami w pamięci włączmy dziś telewizor, radio, kupmy gazetę. Posłuchamy prezydentów, kombatantów, rzucimy kwiaty, odśpiewamy hymny i posalutujemy na defiladzie, a może nawet weźmiemy udział w jakimś performance. A dzieci pójdą do szkoły, choć białe bluzki pewnie już niemodne. 60 lat temu... tfu, 70.................